— Dobrze.
Poczula sie glupio, wycinajac cos, co wygladalo na idealnie wygladajacy kawalek przewodu. Cos tu nie pasuje, pomyslala Pancho. To jest cos innego, niz nam sie wydaje. Zaloze sie.
Wielki George az krzywil sie ze zmartwienia pod swoja zapuszczona broda. Siedzial przy jednej z konsol w centrum kontroli lotow. Kilka biurek bylo zajetych przez pracownikow Astro, obserwujacych lot
George chcial przeslac Danowi wiadomosc w scislej tajemnicy. Kontrolerzy Astro doradzili mu, ze moze co najwyzej uzyc sluchawek i mowic cicho.
Zalujac, ze nie opracowali jakiegos szyfru przed odlotem Dana, George przytknal mikrofon do ust i powiedzial szybko:
— Dan, tu George. Doktor Cardenas znikla. Powiedziala mi cos wczoraj wieczorem: boi sie, ze Humphries chce cie zabic. Dzis wieczorem dzwonilem do niej i nie bylo jej ani w biurze, ani w mieszkaniu. Nigdzie jej nie ma. Jeszcze nie zawiadomilem ochrony Selene. Co mam robic?
Zdjal sluchawki i stuknal w ramie kontrolera Astro, ktory mu ich uzyczyl. Kontroler siedzial odwrocony plecami do George’a. Obrocil sie na krzesle twarza do niego. — Juz?
— Kiedy moze nadejsc odpowiedz?
Kontroler poklepal w klawiature i rzucil okiem na glowny ekran konsoli.
— Twoja wiadomosc dotrze do nich za siedemnascie minut i czterdziesci dwie sekundy. Tyle samo czasu na odpowiedz, plus pare dodatkowych sekund. Leca bardzo szybko.
— Trzydziesci piec minut.
— Jeszcze troche czasu na wysluchanie tego, co powiedziales i ustalenie, co chca odpowiedziec. Pewnie co najmniej godzina.
— Poczekam.
Martin Humphries odruchowo zlizal cienka warstwe potu gromadzaca sie nad jego gorna warga. Nienawidzil rozmow ze swoim ekscentrycznym, wiecznie skwaszonym ojcem, zwlaszcza wtedy, gdy musial prosic staruszka o rade.
— Porwales ja? — na pomarszczonej twarzy W. Wilsona Humphriesa malowalo sie bezbrzezne zdumienie. — Laureatke nagrody Nobla? Porwales ja?
— Przyprowadzilem ja do domu — odparl Humphries, siedzac sztywno na krzesle i wkladajac caly wysilek w to, zeby sie nie wiercic.
— Nie moglem dopuscic do tego, zeby ostrzegla Randolpha.
Rozmowa miedzy ojcem a synem byla przekazywana laczami laserowymi, bezposrednio z centrum lacznosci Humphries Space Systems ze szczytu krateru Alphonsus na dach rezydencji seniora Humphriesa w Connecticut. Nikt nie mogl jej podsluchac, chyba ze przechwycilby wiazke laserowa, a to dalo sie latwo wykryc, gdyz odbiornik wylapalby spadek mocy wiazki.
— Juz sam pomysl z zabijaniem Randolpha jest wystarczajaco kiepski — warknal starszy pan. — Teraz bedziesz musial ja tez zabic.
— Nikogo nie zabilem — oswiadczyl twardo Humphries. — Jesli Randolph ma choc troche rozumu, zawroci.
Odpowiedz ojca dotarla po prawie trzech sekundach.
— Spaprales robote. Jesli chcesz sie go pozbyc, trzeba bylo to zrobic porzadnie.
Humphries poczul, ze puszczaja mu nerwy.
— Nie jestem maniakalnym morderca! Uklad z Randolphem to biznes, a jesli zginie, bedzie to wygladalo na wypadek. Nastapi awaria jego statku gdzies w Pasie, a on i jego zaloga zgina. Nikt nie bedzie wiedzial, co sie stalo, i nikt nie przeprowadzi zadnego sledztwa przez cale miesiace albo i lata.
Czekajac na odpowiedz ojca, probowal sie uspokoic.
— Przejecie Astro jest warte ryzyka — zgodzil sie starszy pan.
— Zwlaszcza, jesli nikt nie skojarzy nas z tym… wypadkiem.
— Ona skojarzy.
Humphries wiedzial, co ojciec powie.
— To musisz sie jej pozbyc.
— Ale to nie znaczy, ze musze ja zabijac. Nie chce tego robic. Ona jest cenna. Moze sie przydac.
To nie jest decyzja podjeta pod wplywem chwili, powiedzial sobie Humphries. Doktor Cardenas i jej nanotechnologiczna wiedza zawsze byly czescia dlugofalowego planu. Tylko ten kryzys zmusil mnie, by pewne rzeczy nastapily szybciej, niz planowalismy.
— Przydac sie? — warknal ojciec. — Do czego? Machajac rekaw powietrzu, Humphries wyjasnil mgliscie:
— Nanotechnologia. Ona jest najlepszym fachowcem. Bez niej zbudowanie statku fuzyjnego zajeloby cale lata.
Ojciec zachichotal.
— Nie masz nawet na tyle jaj, zeby ja stuknac.
— Tato, nie badz idiota! Zywa jest dla mnie o wiele cenniejsza niz martwa.
— Chcesz ja wlaczyc do zespolu?
— Tak, oczywiscie. Ale ona ma to przeklete poczucie honoru. Ma bzika na punkcie Randolpha i jesli jej nie powstrzymam, powie wszystkim o sabotazu, choc sama brala w tym udzial.
Starszy pan zachichotal, uslyszawszy skarge syna.
— Poczucie honoru, co? Coz, na to sa sposoby.
— Jakie?
Czekanie przez trzy sekundy na odpowiedz ojca doprowadzalo go do szalenstwa.
— Zloz jej oferte, ktorej nie bedzie mogla przyjac.
— Jaka?
Znow dluga chwila oczekiwania.
— Zaproponuj jej cos, czego naprawde chce, ale na co nie moze sie zgodzic. Zloz jej oferte, ktora bedzie naprawde kuszaca, ale ktora bedzie musiala odrzucic. Ty wyjdziesz na rozsadnego czlowieka, a ona na osobe, ktora nie chce wspolpracowac. Nastepnej oferty juz nie odrzuci.
Humphries byl pod wrazeniem.
— To takie… makiaweliczne.
Na pomarszczonej twarzy ojca pojawil sie dziwny grymas, jakby ten probowal powstrzymac wybuch smiechu.
— Prawda? I to dziala.
Humphries siedzial i podziwial starego drania. Ojciec spytal z namyslem:
— Jaki jest jej slaby punkt? Czego Cardenas chce, a nie moze zdobyc, chyba ze my jej to damy?
— Jej wnuki. Zostana naszymi zakladnikami. Och, zalatwie to w ladny, elegancki sposob. Ale bedzie wiedziala, ze albo pracuje dla mnie, albo jej wnukom cos sie stanie. Zrobi, co tylko zechcemy. — Ty naprawde chcesz rzadzic swiatem, prawda, Martin?
Humphries zbladl.
—
Jego ojciec milczal przez dluga chwila. W koncu mruknal:
— Boze, ratuj nas wszystkich.
Starpower 1
Lars Fuchs wpatrywal sie w ekran ze zmarszczonym czolem.
— No i co? — naciskal Dan.