poswieca Bracknellowi wiecej uwagi niz jemu.
— Jaki on jest w lozku? — mruknal Molina pewnego dnia, gdy szli razem na zajecia.
— Nie tak dobry jak ty, kochanie — odparla slodko Lara. — Kocham go za jego dusze, nie cialo.
I zostawila go, stojacego w jesiennym sloncu posrod pozolklych lisci osiki, ktore zascielaly trawnik.
Minelo wiele miesiecy, az w koncu Lara zrozumiala, ze jest szczerze i beznadziejnie zakochana w Bracknellu i jego marzeniu, dzieki ktoremu loty kosmiczne mialy stac sie dostepne dla wszystkich.
Przed otrzymaniem dyplomu Lara uzyla wplywow swojego ojca, by przedstawic Bracknella przemyslowcom i finansistom, ktorzy dysponowali srodkami pozwalajacymi na realizacje tego marzenia. Wiekszosc z nich krzywila sie na pomysl zbudowania kosmicznej windy. Nazywali ja kosmicznym dziwactwem i mowili, ze to nigdy nie bedzie dzialac. Bracknell prezentowal szalenczy temperament: krzyczal na nich, wyzywal ich od idiotow i tepych ignorantow. Lara, przerazona jego brakiem oglady, probowala go uspokajac i zalagodzic sprawe, pokazac mu, jak nalezy postepowac z ludzmi, ktorzy uwazali sie za madrzejszych, bo byli starsi i bogatsi.
Mijaly lata. Bracknell utrzymywal sie z przypadkowych zlecen inzynierskich, wciaz podrozowal — techniczny wagabunda przemieszczajacy sie miedzy jednym projektem a drugim.
Lara spotykala go od czasu do czasu, a jej rodzice modlili sie zarliwie, zeby wreszcie znudzila sie nim i spotkala jakiegos mlodego czlowieka bardziej w ich guscie, kogos w typie Victora Moliny. Choc czasem widywala sie z Molina, ktory pracowal nad doktoratem, to calymi miesiacami, kiedy nie widziala Bracknella, myslala tylko o nim. Wbrew niecheci rodzicow odwiedzala go, gdy tylko sie dalo.
I nagle, ni stad ni zowad zadzwonil z Ekwadoru, tak podekscytowany, ze ledwo mogla zrozumiec, co mowi. Wczesniejsza proba zbudowania windy w Ekwadorze nie powiodla sie; prawdopodobnie dopuszczono sie oszustwa, ktos pozorowal prace i wyludzal pieniadze od inwestorow. Rzad Ekwadoru chcial jednak kontynuowac to przedsiewziecie i konsorcjum bankow europejskich zawiazalo korporacje, ktora miala tego dokonac, jesli tylko udaloby mu sie znalezc firme zdolna do realizacji tego projektu.
— Chca mnie zatrudnic! — Bracknell prawie krzyczal, a jego oblicze na ekranie telefonu zdradzalo takie podniecenie, ze o malo nie dostal zadyszki. — Chca, zebym poprowadzil ten projekt!
— W Ekwadorze? — spytala, czujac jak mocniej bije jej serce.
— Tak! Na rowniku. Wybralismy lokalizacje na szczycie gory.
— I naprawde chcesz tam pracowac?
— Oczywiscie! Przyjedziesz do mnie?
— Tak! — odparla bez zastanowienia.
— Wyjdziesz za mnie?
Stracila oddech. Musiala zaczerpnac powietrza, zanim odpowiedziala.
— Oczywiscie!
Ale wieza Bracknella zawalila sie. Zginely miliony ludzi. Jego samego okryto nieslawa, oskarzono o ludobojstwo i wygnano z Ziemi na zawsze.
A teraz Lara Tierney Molina, zona najlepszego przyjaciela Bracknella, matka jego osmioletniego syna, leciala rozlatujacym sie frachtowcem na Merkurego, zeby byc ze swoim mezem.
I nadal marzyla o Mance Bracknellu.
BAZA GOETHE
Technicy wydobyli go z niezgrabnego skafandra, wiec Molina zlapal swoje pudelko z probkami i popedzil do prowizorycznego laboratorium, ktore upchal w niewielkim pomieszczeniu sluzacym mu za kwatere w bazie na Merkurym.
Ze skrzynki z narzedziami, ktora odgradzala dostep do wbudowanych szuflad, wygrzebal malutka pile z diamentowym ostrzem. Siedzac po turecku na podlodze naciagnal na oczy okulary ochronne, wlozyl pare sterylnych rekawic, po czym zlapal jeden z kamieni i natychmiast zaczal ciac go na bardzo cienkie plastry.
Przykleknal i wyjal ze skrzynki przenosny spektrometr masowy. Choc grawitacja na Merkurym byla bardzo niska, urzadzenie bylo tak ciezkie, ze ledwo zdolal je podniesc.
— Przenosny to pojecie wzgledne — mruknal, rozgladajac sie za gniazdem energetycznym. Laser spektrometru wymagal znacznych ilosci energii.
— Ciekawe, co sie stanie, jesli zgasnie swiatlo w calej bazie? — o malo nie zachichotal wkladajac wtyczke do gniazda. Jego pokoj na pewno nie byl sterylnym pomieszczeniem, ale Molina za bardzo sie spieszyl, zeby sie tym przejmowac.
Sprawdze tylko kilka probek, a reszte zbadam na pokladzie
Czas przestal miec znaczenie. Godziny mijaly, a Molina odcinal od probek kolejne plasterki mikroskopijnej grubosci i przepuszczal je przez spektrometr. Kiedy czul sie glodny albo senny, siegal po dopalacze i wracal do pracy z nowa energia. Szkoda, ze nie zabralem tunelowego mikroskopu skaningowego, pomyslal. Przez moment zastanawial sie, czy nie spytac Alexiosa: byc moze mieli jakis w bazie, ale po zastanowieniu uznal, ze lepiej bedzie uzyc tego, ktory znajdowal sie na statku. Cierpliwosci.
Cierpliwosc ustapila jednak rosnacemu podnieceniu. Byly tutaj! Uswiadomil to sobie po prawie czterdziestu godzinach pracy. Odsuwajac z czola cienki kosmyk wlosow barwy piasku znad zaczerwienionych oczu, Molina stuknal jedna reka w klawiature laptopa. Probka zawierala mnostwo zwiazkow PAH, poza tym byly tam namagnesowane czastki siarczkow zelaza i kuleczki weglanow — nieomylny znak zycia.
Na Merkurym jest zycie! Molina nie posiadal sie z radosci. Mial ochote zerwac sie na rowne nogi i krzyczec, ale poczul, ze nogi ma obolale i scierpniete po tylu godzinach siedzenia po turecku na podlodze. Pochylil sie wiec nad swoim laptopem i podyktowal lakoniczny raport o swoim odkryciu do astrobiologicznego biuletynu, publikowanego elektronicznie przez Miedzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetow. Po chwili zastanowienia wyslal jeszcze kopie Miedzynarodowemu Urzedowi Astronautycznemu. I jeszcze krotka, tryumfalna wiadomosc dla Lary.
Uswiadomil sobie, ze nie zadzwonil do zony odkad opuscil Ziemie, choc obiecal, ze bedzie rozmawial z nia codziennie. Coz, usmiechnal sie do siebie, wreszcie mam jej cos do powiedzenia.
Bede slawny! Molina szalal z radosci. Bede mogl wybierac posady profesorskie. Bedziemy mogli mieszkac, gdzie tylko zechcemy: Kalifornia, Edynburg, Nowe Melbourne, wszystkie najlepsze uczelnie astrobiologiczne na Ziemi!
Wstal powoli, czujac, jak jego nogi przeszywaja igly bolu. Utykajac i smiejac sie na glos, chodzil po zagraconym pomieszczeniu, o malo sie nie potykajac o sprzet, ktory sam porozrzucal, dopoki nie wrocilo mu krazenie w nogach. Spojrzenie na cyfrowy zegar nad prycza powiedzialo mu, ze kuchnie dawno juz zamknieto na noc. Ale jakie to ma znaczenie? Byl glodny, zadzwonil wiec do Alexiosa. To on tu rzadzi, powiedzial sobie Molina. Powinien byc w stanie skombinowac jakis posilek dla odkrywcy zycia na Merkurym.
Alexios sprawil sie doskonale. Zaprosil Moline do wlasnej kwatery na pozna kolacje, serwujac nawet szampana w pokrytej kurzem butelce.
Astrobiolog dostrzegl, ze kwatera Alexiosa nie jest wieksza od pomieszczenia Moliny, ale wyposazenie wygladalo na lepsze. Lozko bylo chyba wygodniejsze od pryczy Moliny i bylo tam prawdziwe biurko zamiast niestabilnych wyciaganych blatow, no i dwa wygodne, wyscielane fotele. Ich kolacja — wedliny i chrupka salatka — zostala wzbogacona miska owocow i szampanem. Molinie wszystko bardzo smakowalo.
— Organizmy zywe? — dopytywal sie Alexios. — Znalazl pan organizmy zywe?
— Jeszcze nie — odparl Molina, rozsiadajac sie wygodnie w luksusowym fotelu i zujac pozbawione kosci skrzydelko pseudokurczaka.
Brwi Alexiosa powedrowaly w gore.
— W rzeczywistosci — mowil dalej Molina — na Merkurym moze wcale nie byc organizmow zywych.
— Ale sadzilem, ze powiedzial pan…
Przechodzac w tryb wykladowy, Molina zaintonowal:
— Odkrylem dowody aktywnosci biologicznej. Wykazuja one, ze na Merkurym kiedys bylo zycie. To, czy to