— Rozkazy! — zawolal sierzant. Byl zwyklym sierzantem, ale jako najstarszy stopniem sposrod ocalalych zolnierzy dowodzil plutonem. I skurwiel wcale nie zartowal.
— Co jest, kurwa? — zapytal specjalista, wyczolgujac sie z okopu. Ogien obcych na szczescie przechodzil glownie gora i zrywal galezie z drzew. Bazzett zarzucil karabin na plecy i wycofal sie; katem oka widzial inne szare cienie miedzy drzewami. Bradleye podjechaly na sam skraj lasu, miazdzac rosnace tam krzaki; porucznik najwyrazniej nie zartowal z tym wycofaniem.
— Do bradleyow! — Wolf biegl wzdluz linii, walac opieszalych w plecy. — NIE patrzec w strone Posleenow!
— Pulkowniku, juz sie zebralismy — oznajmila LeBlanc. — A kucyki leca na zlamanie karku.
— Swietnie — powiedzial Mitchell. — Przygotujcie sie do wykonania ruchu. Pruitt, ognia!
— Lajno demona! — krzyknal Tenalasan. Wystrzal z olbrzymiego czolgu wyrzucil w gore tuziny oolt’os i kessentaiow, ale to byl najmniejszy problem; tym razem pocisk burzacy wbil sie we wzgorze Windy Gap Hill i wysadzil wierzcholek w powietrze.
A wzgorze bylo oblepione Posleenami: oolt probujacymi sie zebrac po ostrzale snajperow i MetalStormow oraz wlasnie podchodzacymi pod szczyt posilkami. Wszyscy oni znikneli wraz z wierzcholkiem, w miejscu ktorego pojawilo sie duze polkoliste wglebienie.
Granit z glebi wzgorza zostal zamieniony na pyl, a zewnetrzne warstwy w postaci zwiru i kamieni wielkosci samochodow uniosly sie w powietrze i runely w dol.
Na widok tej kamiennej lawiny Tenalasan az zatrzepotal grzebieniem w podziwie dla ludzkiej przemyslnosci.
— Quebec Osiem-Szesc, naprzod. Wykonczyc niedobitki, a potem skret na poludnie.
— Nastepny przystanek: Franklin — powiedzial Pruitt, ladujac kolejny pocisk.
Glennis poruszyla pokretlami ekranu dowodcy i podswietlila grupe Posleenow, ktorzy wciaz probowali maszerowac na polnoc autostrada 28. Bylo jasne, ze obcy nie widzieli czolgow, ktore wysunely sie z lasu, i major wolala, zeby tak zostalo.
— Cel: kompania Posleenow.
Batalion przejechal przez niedobitki posleenskich sil, a potem zakrecil na poludnie, oslaniajac SheVe i szukajac punktow oporu. Na wzgorzach i na drodze wciaz znajdowaly sie rozproszone oddzialy wroga, ale jak dotad zaden z nich nie odpowiedzial ogniem, a tym bardziej nie zadal im zadnych strat. Przynajmniej raz udalo im sie Posleenow calkowicie zaskoczyc.
Dzialonowy nakierowal sprzezone dzialka na cel i wystrzelil serie, zamieniajac wiekszosc oolt w karme dla psow. Kilku obcych strzelilo w ich kierunku, ale czolg wciaz byl poza ich zasiegiem, wiec ogien poszedl gora lub bokiem. Kolejna seria wykonczyla niedobitki i oddzial wyjechal spod oslony zarosli, kierujac sie w strone Franklin.
Znalezli sie na skraju malego miasteczka, ktorego niewielkie zaklady i sklepy zaopatrywaly miejscowy korpus. Miasteczko otaczaly pola poprzecinane siecia drog.
— Quebec Osiem-Szesc, tu India Trzy-Dziewiec.
LeBlanc wlaczyla mikrofon i zerknela na wzgorze, gdzie zwiadowcza grupa bradleyow zajela pozycje; widac bylo stamtad cale Franklin, dlatego wlasnie poslala tam transportery.
— Mowcie.
— Pewnie bedzie pani chciala to sama zobaczyc, pani major.
Popatrzyla na wzgorze i wzruszyla ramionami. Pewnie maja racje.
LeBlanc zsunela sie po przednim pancerzu czolgu i poszla przez podworze na tyly domu, gdzie pod plotem przykucnelo dwoch zolnierzy z kompanii Charlie. Dom byl najwyrazniej opuszczony; tylne drzwi wyrwano z framugi i cisnieto na ziemie, a wewnatrz byl taki balagan, jaki zostawiali tylko Posleeni. Idac przez patio, major nadepnela na pluszowego misia; mimo padajacych deszczow, wciaz byl w dobrym stanie. Spojrzala w dol i poszla dalej; po dziesieciu latach walk smutna historia, ktora zabawka moglaby opowiedziec, byla juz stara i banalna.
— Dzien dobry, ma’am — powiedzial starszy stopniem zolnierz, specjalista, podajac jej lunete na podczerwien. — Niech pani spojrzy na miasto.
— Kucyki — mruknela, zerknawszy we wskazanym kierunku.
— Czy oni naprawde nie wiedza, ze dostali?
Miasto bylo pelne Posleenow, ktorzy caly czas naplywali ze wschodu i poludnia. Wielu z nich pracowalo przy jakiejs podziemnej budowli w poblizu centrum, zupelnie jakby sie „okopywali”.
— Wyglada na to, ze nie, ma’am — odparl ze smiechem zwiadowca, zabierajac lunete. — Co robimy?
— Rozwalimy miasto SheVa — odparla major po chwili namyslu.
— Co oni tam buduja, ma’am? — spytal mlodszy zolnierz.
— Mysle, ze jakis bunkier dowodzenia. — Uswiadomila sobie, ze mysli jak oficer wywiadu, a nie jak dowodca batalionu. — Nie, cofam to. Infrastruktura Posleenow znajduje sie pod ziemia. Powiedzialabym, ze to jakas fabryka albo przetwornia zywnosci. Moze jedno i drugie.
— Czyzby szykowali sie do przeprowadzki?
— Albo probuja rozwinac logistyke. Cokolwiek to jest, za chwile dostana dziesieciokilotonowy prezent.
Orostan popatrzyl na kenellaia, ktory kierowal zaopatrzeniem.
— Jak ida prace?
— Tunele wkrotce beda gotowe, oolt’ondai. Potem potrzebujemy okolo dwunastu godzin do ukonczenia fabryki.
— Za dlugo — warknal Orostan, rozgladajac sie po stloczonych oolt’os i kessentaiach. — W tym czasie skonczy nam sie amunicja i thresh.
— Szybciej sie nie da, oolt’ondai.
— Oolt’ondai, zbliza sie SheVa — oficer operacyjny wskazal na polnoc — i towarzyszace jej sily. Oddzial w Windy Gap…
— Nie istnieje, wiem — warknal wodz. — Ale nie moga nas w ten sam sposob zaatakowac. Wyslijcie dwa oolt’ondary na spotkanie czolgow, a reszta niech zajmie pozycje na tamtym wzgorzu; nie pozwolimy jej dotrzec do miejsca, skad moglaby strzelac.
— Jak rozkazesz, oolt’ondai.
Wodz spojrzal jeszcze raz na polnoc, a potem wlaczyl komunikator i zaczekal, az ten wyszuka Tulo’stenaloora.
— Tu Orostan — powiedzial, kiedy urzadzenie oznajmilo polaczenie.
— Orostanie, jak idzie? — spytal Tulo’stenaloor.
— Jakby Demony Nieba wziely losy wojny w swoje rece — odparl, trzepoczac grzebieniem. — Kiedy ustawiam swoje sily, zeby zaatakowac SheVe z boku, ona zachodzi je z flanki. Kiedy ustawiam je na wprost, ona