- Alchemicy dzisiaj? - spytal z powatpiewaniem wasaty.
- Dowod masz przed soba - zauwazylem lagodnie.
- No fakt - przyznal, degustujac.
- Niestety, ten skladnik jest trudny do zdobycia - kontynuowalem. - Malo kto zajmuje sie dzisiaj alchemia, a niewielu alchemikow potrafi otrzymac
- Wiec gdybysmy znalezli troche tej materii, to mozna by wodke teraz? - upewnil sie major.
- Oczywiscie - potwierdzilem. - W ciagu kilku tygodni. Jednak zdobycie tego skladnika jest prawie niemozliwe.
- Dla desantu nie ma zadan nie do wykonania - oznajmil twardo, cytujac motto rosyjskich sil specjalnych.
Rozlegly sie oklaski. Usiadlem zadowolony. Gilbert troche mnie nastraszyl, prognozujac syndrom abstynencki, wolalem miec pod reka nastepna dawke preparatu, zanim do niego dojdzie. Rosja to ogromny kraj, skoro w Polsce mozna znalezc praktykujacych alchemikow, to dlaczego nie tu? Dla kogos z zewnatrz byloby to szukanie igly w stogu siana, ale dla Rosjan… Moglem sie zalozyc, ze teraz Specnaz przeszuka kraj od Syberii po Kamczatke. Strzezcie sie, alchemicy…
* * *
Wracalismy samolotem. Spalem niemal przez cala droge, Anton takze - bylismy wykonczeni. Przez tydzien cwiczylismy w podmoskiewskim centrum. Wieczorami mialem wyklady. Zdarzalo sie, ze treningi trwaly po dziesiec godzin. Myslalem, ze pokaze kilka technik na wylozonej matami sali, w wygodnym stroju i obuwiu. Nic z tych rzeczy, cwiczylismy walke nozem w pelnym rynsztunku, z karabinami i w kamizelkach kuloodpornych. W waskich korytarzach, na klatkach schodowych, w piwnicach. Jeden na jeden i kilku na jednego. Pierwszego dnia sromotnie przegralem niemal wszystkie pojedynki, nie potrafilem poruszac sie z pelnym wyposazeniem. Pozniej bylo juz troche lepiej, nieco czesciej wygrywalem niz przegrywalem, co podtrzymywalo zludzenie, ze jestem instruktorem. Nikt co prawda nie traktowal mnie z gory, Rosjanie mnie zaakceptowali, ale mialo to tez swoje zle strony. Kazdy dzien zaczynal sie od pietnastokilometrowej przebiezki na rozgrzewke. Dwa razy zaliczylem morderczy „marszbrasok”, jak wszyscy inni… Mialem posiniaczone zebra, nadwerezone sciegno w nodze, mnostwo zdartej skory i siniaki na plecach. Te ostatnie zostaly mi po zajeciach z zakresu walki wrecz, ktore odbywaly sie - a jakze! - na schodach. Czasem miewam ciagoty militarne, lubie sobie postrzelac czy pocwiczyc z zolnierzami, jednak to, co zaserwowal mi rosyjski Specnaz, wyleczylo mnie z takich zachcianek na dlugo. W dodatku mialem swiadomosc, ze moi nowi kumple cwicza duzo intensywniej. Biorac pod uwage, ze zawsze uwazalem sie za sprawnego fizycznie, bylo to dolujace…
Na lotnisku w Warszawie humor poprawil mi sie zdecydowanie - zauwazylem Anne. Poczatkowo myslalem, ze przyjechala z jakas sprawa do Antona, ale zostalem szybko wyprowadzony z bledu. Anna przywitala sie serdecznie z moim towarzyszem, lecz zaproszenie do jej samochodu otrzymalem tylko ja.
- Moze pojade z wami? - marudzil Anton, obracajac niezdecydowanym gestem bilet do Krakowa.
- Nie pojedziesz - uciela.
- No tak - burknal. - Rasizm i dyskryminacja. Gdyby sie Oleg dowiedzial… - W oczach blysnely mu zlosliwe ogniki.
- Juz wie - odparla, krzywiac sie, Anna. - On zawsze za duzo wie…
- I co?
- I nic. Jestem duza dziewczynka.
Anton uniosl wymownie brwi, ale nie skomentowal tego stwierdzenia. Machnal nam na pozegnanie dlonia i powlokl sie w strone baru.
- Kto to jest Oleg? - spytalem juz w samochodzie.
- Starszy brat.
- Dzieki, ze odwozisz mnie do domu.
- Nie odwoze cie do domu. Przynajmniej nie do twojego. Slyszalam, ze masz jeszcze dwa dni wolnego?
- Co proponujesz? - Odchrzaknalem niepewnie.
- Kolacje polaczona ze sniadaniem i nie bedziesz musial spac na kanapie w salonie… Zamknij usta, bo ci mucha wleci - dodala po chwili z usmiechem.
- Jestem strasznie poobijany… - urwalem, nie wiedzac, co powiedziec.
- Nie sadze, zeby nam to w czymkolwiek przeszkodzilo - odparla trzezwo. - W koncu jestesmy ze Specnazu…
Miala racje. W niczym nam to nie przeszkodzilo.
ROZDZIAL CZWARTY
Kiedy jak co dzien wpadlem po wykladach do gabinetu Davidoffa, profesor zajety byl rozmowa z wysokim szpakowatym mezczyzna o regularnych, nieco slowianskich rysach. Nieznajomy sprawial wrazenie osoby przywyklej do wydawania rozkazow, choc nie bylo w nim cienia pretensjonalnosci.
- Henri de Becque - przedstawil go Rosjanin. - A to moj uczen, doktor Korpacki.
Uscisnalem szczupla, sucha dlon, sklonilem sie lekko.
- Wiele o panu slyszalem - powiedzial z usmiechem de Becque.
Mowil powoli, jakby z trudem odnajdujac polskie slowa, w jego glosie slychac bylo wyrazny francuski akcent. Spiorunowalem wzrokiem Davidoffa i westchnalem cierpietniczo.
- Niech pan nie zwraca uwagi na profesora. On uwielbia roznosic ploteczki - odparlem, przechodzac na