- Wczoraj rano w Moskwie - potwierdzil po rosyjsku. - Rykoszet w szyje. Rozerwal jej tetnice, wiedziala, ze umrze w ciagu kilkunastu uderzen serca. Miala oslaniac grupe szturmowa, tamci dostali sie pod ogien. Strzelala, poki byla w stanie utrzymac sie na nogach. Kiedy chlopcy zauwazyli, ze upadla, bylo za pozno.
Przed oczyma zawirowaly mi czarne kregi, musialem oprzec sie o biurko.
- Nie martw sie, Polaku - powiedzial Dzuma. - Zostawila ci caly swoj majatek: dom, konta bankowe, wszystko, co miala.
Wyciagnal plik jakichs dokumentow, rzucil na blat. Widzac, ze patrze na niego nierozumiejacym wzrokiem, poklepal mnie obrazliwym gestem po policzku.
- Zostawila ci wszystko - powtorzyl. - Jestes bogaty.
Huknalem go w szczeke, polecial w tyl, przetoczyl sie i wstal - jednym, zwinnym ruchem. Zanim zdazyl cokolwiek zrobic, zaatakowalem podwojnym kopnieciem z wyskoku. Znowu upadl, kiedy podbieglem, powalil mnie na podloge, odskoczyl w gotowosci do walki. Obaj zrzucilismy marynarki, krazylismy przez chwile wokol siebie, roztracajac stoly, zaden z nas nie zwracal uwagi na narastajacy gwar i uciekajacych pod sciany studentow. Niektorzy probowali wyjsc z sali, jednak nie mogli otworzyc drzwi. Coraz czesciej odzywaly sie podszyte histeria krzyki kobiet.
Kilkakrotnie starlismy sie, wymieniajac serie uderzen i kopniec, co chwile ktorys z nas padal rzucony przez przeciwnika, lamiac kolejne meble. Zapamietalismy sie w walce, nieczuli na fizyczny bol. Studenci umilkli, zdjeci groza tworzyli milczacy krag, stojac pod scianami, jak najdalej od nas.
Kolejne uderzenie i znowu Dzuma wstaje z kamienna, niewzruszona twarza, moje ciosy szarpia jego cialem, ale nie wyglada na to, zeby robily na nim specjalne wrazenie. Gdy trafiam, czuje drgania, jakby miesnie Rosjanina amortyzowaly kazde uderzenie. Opuszczam bezwladnie rece, zaczynam rozumiec - Dzuma najpierw mnie sprowokowal, a potem pozwolil sie wyszalec, wyrzucic bol - gdyby pulkownik Specnazu walczyl naprawde, bylbym martwy, zanim bym upadl na ziemie.
Skinal glowa, jakby potwierdzajac moje domysly, i wyszedl z sali. Przez uchylone drzwi mignela mi jakas znajoma, posepna twarz - Anton. Nagle rozlegly sie piski i sygnaly komorek, wszystko zaczelo znowu dzialac.
- Prosze panstwa o chwile uwagi! - Podnioslem dlon.
Ponownie zapadla cisza.
- Przepraszam za ten… incydent. Na dzisiaj koniec zajec.
Kiedy wychodze, slysze narastajace szepty. Powtarzaja sie slowa „Anna”, „majatek”, „zginela”. Najwyrazniej niektorzy znali rosyjski na tyle, by zrozumiec, o czym rozmawialem z Dzuma. Jest mi to obojetne. Podbiega jakas studentka, ociera chusteczka moja twarz, nie zwracajac uwagi na plamiaca palce krew, ktos zarzuca mi na ramiona marynarke, inny podaje zostawione przez brata Anny dokumenty. Wychodze. Na parkingu wsluchuje sie we wlasne kroki, po chwili cos zaburza ten rytm - odglos biegu. Czyjes dlonie wyciagaja mnie zza kierownicy, sadzaja na miejscu pasazera. Davidoff. Pomruk silnika, jedziemy. Slysze swoj oddech chrapliwy niczym krakanie kruka. Jedziemy.
* * *
Davidoff postawil przede mna szklanke wodki, sam stanal obok z butelka w gotowosci.
- Pij,
Zawsze trzymalem sie zelaznej zasady, aby pic tylko wtedy, gdy jestem w dobrym humorze, nigdy dla poprawienia nastroju, jednak od kazdej reguly sa wyjatki. Przelknalem palacy plyn, poprosilem gestem o wiecej. Mozna przezwyciezyc kazdy bol, pokonac rozpacz, trzeba tylko czasu. Wodka da mi ten czas, pomyslalem. Dzien albo dwa. Tylko tyle. Niektore plemiona indianskie wierza, ze czasem dusza ludzka zostaje wyrwana z ciala, udaje sie do szarej, mglistej krainy, gdzies w zaswiatach. Poki nie wroci, cialo pozostaje pusta skorupa.
Poki nie wroci… Podnioslem szklanke po raz kolejny. Davidoff popatrzyl na mnie z troska, zapewne zastanawial sie, czy dobrze zrobil, dajac mi alkohol. Domyslal sie, jak niewiele potrzeba, zeby przekroczyc magiczna linie, zza ktorej nie ma juz powrotu, jak latwo wybrac wodczane zapomnienie. Nie balem sie tego, wiedzialem, ze moja dusza powroci. Predzej czy pozniej. Jest cos, co ja przywola. Gniew.
* * *
Obudzilem sie, czujac powiew mroznego, swiezego powietrza, ktos uchylil okno. Pollezacy w fotelu Davidoff wygladal mizernie, z trudem otworzyl zapuchniete powieki.
- Ile czasu spalem?
Czulem w ustach wyschniety na wior jezyk, moj glos brzmial glucho, jakby nalezal do obcej osoby. Zoladek szarpnal znajomy bol. Myslalem, ze zelzeje. Nie zelzal.
- Dwa dni. Podalem ci srodek nasenny - przyznal. - To zalecenie lekarza.
- Pogrzeb…
- Za dwa tygodnie w Moskwie - wszedl mi w slowo Davidoff.
Usiadlem na lozku, oparlem dlonie o kolana, pochylilem sie do przodu. Przez dluzsza chwile lapalem oddech.
- Dlaczego tak… pozno?
- Tak zadecydowal Oleg.
- Byl tu?! - Spojrzalem na profesora ostro.
Davidoff skinal glowa.
- Wpadl na chwile. On sie chyba o ciebie troszczy… na swoj sposob. Powiedzial, zebys czytal gazety. - Wskazal lezaca na dywanie sterte rosyjskich czasopism. - Nie za bardzo wiem, o co mu chodzilo.
Nie mialem zamiaru tego tlumaczyc profesorowi. Sprawa byla prosta - ktokolwiek mial cos wspolnego ze smiercia Anny, przed uplywem dwoch tygodni bedzie martwy. Gdzies tam, w kronice kryminalnej albo nawet na pierwszych stronach, pisza pewnie o wojnie rosyjskich grup mafijnych, o trupach poteznych dotad bossow, o strachu wsrod