Potwierdzilem.
- Wsiadaj! - zakomenderowal, prowadzac mnie do niepozornej polciezarowki.
Pojechalismy. Nie znam za dobrze Pragi, a w dodatku kierowca wyraznie kluczyl, kiedy po paru kwadransach zatrzymal sie przed zaniedbana posesja, kompletnie nie orientowalem sie, gdzie jestesmy. Bez slowa wysiadl i wskazal na drzwi prowadzace do sutereny albo piwnicy.
- To na pewno tu? - spytalem.
Burknawszy cos pod nosem, ponaglil mnie gestem. Odbezpieczylem dyskretnie bron i otworzylem drzwi. Wymacalem przelacznik, zapalilem swiatlo. Schody wiodly w dol. A wiec jednak piwnica… Pomieszczenie, w ktorym sie znalazlem, przypominalo kotlownie: stary, weglowy piec najwyrazniej dzialal, bylo goraco. Na mniej czy bardziej poobijanych krzeslach siedzialo szesc osob, w tym jedna kobieta. Nieladna, pucolowata, o potarganych wlosach, patrzyla na mnie z wyrazna niechecia. Nie, zeby byla wyjatkiem… Bez trudu dalo sie zauwazyc, ze nie ucieszyli sie na moj widok. Poza nia wyroznial sie tylko krzepki mezczyzna pod piecdziesiatke, nagie, muskularne ramiona skrzyzowal na piersi, w swietle dyndajacej na drucie zarowki widac bylo wyraznie wiezienne tatuaze. Zapewne byl to ow dobrze zorientowany kontakt Ihora. Pozostali wygladali na miesniakow o ilorazie inteligencji mniejszym od obwodu wlasnych bicepsow. Ustawilem na srodku jedno z kilku stojacych pod sciana krzesel i usiadlem, starajac sie miec wszystkich na oku. Siedzielismy niemalze w regularnym kregu. Jak podaja podreczniki stosunkow interpersonalnych, ma to prowadzic do poczucia bezpieczenstwa i rownosci wszystkich znajdujacych sie w kregu ludzi. Nie czulem sie specjalnie bezpieczny…
- Moze przejdziemy do rzeczy? - zaproponowalem.
Wytatuowany odpowiedzial mi w jakims obcym jezyku. Dopiero po chwili zorientowalem sie, ze to grypsera. Zaraz tez odezwali sie inni, stopniowo na twarzach obecnych pojawily sie lekcewazace usmieszki. Najwyrazniej ktos, kto nie grypsowal, byl smieszny. Pozwolilem im sie bawic przez pare minut, ale widzac, ze nie maja zamiaru odpuscic, wyjalem glocka. Umilkli…
- Rozumiem juz, ze jestescie strasznymi, praskimi bandziorami, niebezpiecznymi wyrokowcami i w ogole kazdy z was, z wylaczeniem szanownej pani, to prawdziwy piorun w gaciach - powiedzialem znuzonym tonem. - Niemniej jednak nasze spotkanie ma tylko jeden cel. Macie mi powiedziec, gdzie obecnie chowa sie moj znajomy kieszonkowiec na emeryturze.
- Kto?! - warknal wytatuowany.
Wymienilem nazwisko zlodzieja.
- Nie chce mu zrobic krzywdy, musze z nim po prostu pogadac.
Widzac, ze to, co mowie, przyciagnelo ich uwage, schowalem bron. To byl blad, siedzacy po mojej prawicy osilek natychmiast wyrwal spod lezacej na kolanach kurtki metalowa rurke i zaatakowal. Uderzylem go czubkami naprezonych palcow w krocze. Zwalil sie na brudna, betonowa podloge jak sciete drzewo, jego jek przeszedl niemal natychmiast w cienkie, wysilone popiskiwanie.
- Mozecie sprobowac jeszcze raz - wycedzilem przez zacisniete zeby. - Ale obiecuje: nastepny bedzie trupem!
- Zeby nie ta spluwa… - zaczal ktorys.
Doskoczylem do niego i poderwalem z krzesla, uciskajac jednoczesnie nerw pod obojczykiem. Pchnalem, az osunal sie bezwladnie po scianie.
- Cierpliwosc mi sie konczy - ostrzeglem chrapliwym szeptem. - Podajcie mi adres dziadka!
W oczach kobiety niespodziewanie blysnelo zainteresowanie.
- To nie jest frajer - oznajmila z nieledwie kokieteryjnym usmiechem. - Powiedzmy mu.
Wygladalo na to, ze zdobylem przyjaciolke… Po chwili wytatuowany podal mi adres kieszonkowca. Tak jak sie spodziewalem, facet nie opuscil Pragi.
- Dziekuje uprzejmie - mruknalem bez entuzjazmu. - Mam nadzieje, ze ta informacja jest dokladna.
- Jak przewalisz na pekiel parafie… - odpowiedzial z pogrozka w glosie.
Podrapalem sie frasobliwie po glowie. Znowu poratowala mnie moja rozczochrana fanka.
- On chce powiedziec, zebys sie nie wazyl nas oszukac i skrzywdzic staruszka - wyjasnila.
- Ile razy mam to powtorzyc? - wymamrotalem. - Podejdz do mnie - nakazalem. Zanim wstala, obejrzala sie niepewnie na kumpli. Zaden nie zareagowal. Dwoch nie bylo w stanie, a pozostali woleli nie ryzykowac. Bez slowa zlapalem ja za tluste wlosy i spojrzalem prosto w oczy. Juz sie nie usmiechala, patrzyla twardo i nieprzyjaznie, jak ktos, kto niejeden raz w zyciu zebral razy, a jednak nie dal sie zlamac. Spielismy sie wzrokiem, zmusilem kobiete, by zajrzala w glab, pod powierzchnie, tam, gdzie przestaja sie liczyc oglada, erudycja czy pozycja spoleczna. By ujrzala prawde. Puscilem ja, gdy zadrzala.
- Powiedz im - polecilem pustym, suchym glosem.
- Nie oszukuje nas - zapewnila, oddychajac plytko. - Nie skrzywdzi go.
- Wyjasnij im, dlaczego.
- Bo gdyby chcial to zrobic, po prostu by nas zabil.
Myslalem, ze ktorys sie rozesmieje i bedzie potrzebna jeszcze jedna lekcja pogladowa. Niepotrzebnie, wszyscy zrozumieli. Odchodzac, poczulem przelotny zal, po smierci Anny cos we mnie peklo. Naprawde bylem gotowy zabijac. Czasem tak jest, jesli przezyjesz pieklo - stajesz sie twardszy, madrzejszy, bardziej cyniczny. Ale nigdy, przenigdy nie stajesz sie lepszy. Coraz wiecej bestii, coraz mniej czlowieka…
* * *
Miala moze piec lat, na pewno nie wiecej. Lezala z przymknietymi oczyma, oplatana podpietymi do wenflonow rurkami, drobna i dziwnie nie na miejscu w szpitalnym lozku. Siedzaca obok kobieta trzymala ja za raczke. Nie zareagowala, kiedy weszlismy do izolatki. Omiatala co chwila czujnym spojrzeniem twarz corki, wyraz jej oczu swiadczyl o tym, ze juz dawno pozegnala sie z wszelka nadzieja. A przeciez dopieli swego, sciagneli mnie do szpitala…