Warszawy.

Trzeba mu bylo przyznac, ze nie tracil czasu na prozne gadanie.

- W porzadku - odparlem. - Juz jade.

ROZDZIAL JEDENASTY

Hinduske sledzilismy bez trudu, po wyladowaniu poprosila o pomoc przy sciagnieciu wozka z tasmy bagazowej, ulozyla w nim trzymane do tej pory na rekach niemowle i opuscila teren lotniska. Zadziwiajaco niewielka torbe przewiesila przez ramie. Kilka ulic dalej weszla na parking i zniknela wraz ze swoim bagazem w czarnym vanie z przyciemnionymi szybami. Bylismy na to przygotowani, prowadzac wypozyczony samochod, Sasza utrzymywal dystans kilkudziesieciu metrow.

- Konstancin-Jeziorna - zawyrokowal po kwadransie.

Mruknalem potakujaco. Rosjanin zwolnil, zwiekszajac dystans od sledzonego pojazdu.

- Tu nam nie ucieknie - stwierdzil.

Van zatrzymal sie przed sporych rozmiarow willa, kobieta wysiadla, niosac zawodzace monotonnie dziecko. Towarzyszacy jej smagly mezczyzna otworzyl pospiesznie drzwi do domu i ponaglil ja gestem, rozgladajac sie wokol nerwowo. Po chwili oboje znikneli wewnatrz.

Nacisnalem kilkakrotnie dzwonek, potem uzylem piesci i butow.

- Zarysowaliscie mi lakier! - zaryczalem. - Zadzwonie na policje!

Trudno powiedziec, czy przekonaly ich moje wykrzykiwane kiepska angielszczyzna grozby, czy tez miotane przez Sasze z bezblednym akcentem przeklenstwa, dosc ze w koncu wyszedl do nas kierowca vana.

- Nie bylo zadnej kolizji! - oswiadczyl z oburzeniem. - Jechalem ostroznie!

Jego mina swiadczyla wyraznie, ze ma zamiar dokladnie omowic te kwestie, jednak zamiast kontynuowac, osunal sie na ziemie z kredowobiala twarza. Nie dziwilem sie, Sasza uzyl paralizatora o napieciu pieciuset tysiecy wolt… Zwiazalem faceta jego wlasnym paskiem i krawatem, wedlug wszelkich regul szkoly hojojutsu, laczac wykrecone za plecy dlonie z petla na szyje, tak ze kazdy gwaltowniejszy ruch musial spowodowac utrate przytomnosci.

- Mam nadzieje, ze to nie pomylka - mruknalem.

- Watpie - odparl z ponura mina Sasza. - Magik to kawal gnoja, ale nie przekazywalby ci falszywych informacji.

Pozbawione spioszkow dziecko lezalo na twardym, drewnianym stole niczym porzucona zabawka. Dotknalem jego szyi - byla zimna. Katem oka dojrzalem metaliczny blysk, krotkie ostrze przejechalo po moim policzku. Zablokowalem nastepny atak, owinalem reke wokol lokcia Hinduski, zalozylem dzwignie, druga dlonia zmiazdzylem jej krtan. Upadla wstrzasana drgawkami, wiedzialem, ze nie umrze od razu. Przez jakis czas bedzie jeszcze probowala oddychac, jej organizm podejmie desperacka walke nie tylko z zatrzymaniem oddechu i wewnetrznym krwotokiem, ale tez z naglym zwezeniem naczyn wiencowych spowodowanym atakiem na krtaniowe odgalezienia nerwu blednego. Tyle ze bedzie to walka z gory skazana na kleske… Nie zwracalem na nia uwagi, nie probowalem zatamowac splywajacej mi po twarzy krwi. Patrzylem na najwyzej dziesieciomiesieczne niemowle z brzuszkiem zszytym niedbale gruba nicia. Dziecko bylo martwe przynajmniej od kilkunastu godzin. Odwrocilem sie, slyszac nieprzyjemny chrzest - Sasza poteznym kopnieciem zmiazdzyl naszemu jencowi kolano, uprzednio zalepiwszy mu usta plastrem. Z kamienna twarza wlozyl lateksowe rekawiczki, wyjal noz i zaczal przecinac szwy na brzuchu malenstwa. Nie liczylem niewielkich, opakowanych w folie pakunkow, ktore pojawily sie na stole. Chcialem krzyczec, ale nagle kazdy oddech stal sie wysilkiem niemal ponad moje mozliwosci. Musialem usiasc.

- Dwa, gora trzy kilo - stwierdzil wreszcie z gorycza. - Nawet gdyby to byla najwyzszej proby heroina… - Pokrecil bezradnie glowa.

Na koniec wyjal niewielki, plastikowy krazek.

- Wymontowali to z jakiejs placzacej lalki - powiedzial. - Prawdziwi profesjonalisci, pomysleli o wszystkim… Trzeba go przesluchac - dodal, zwracajac spojrzenie w strone wijacego sie z bolu mezczyzny. - Musimy sie dowiedziec, gdzie…

Przerwalem mu gwaltownym gestem, wiedzialem, czego musimy sie dowiedziec. Wiedzialem tez, ze okaleczony Hindus jest juz trupem, nie moglismy sobie pozwolic na pozostawienie go przy zyciu. Bylo tylko jedyne pytanie - jak umrze? Mialem ochote wydluzyc jego agonie do maksimum, jednak poprzez gniew zaczely sie przebijac inne mysli. Kiedy rozmawialem z Dzuma o zasadach, ktorych przestrzegania zgodnie z legenda wymagal od zolnierzy Archaniol Michal, nie dowiedzialem sie wiele. Z drugiej strony, moze prostota tych regul byla zwodnicza? „Bron slabszych”, „Walcz bez nienawisci”, „Sadz sprawiedliwie”, „Zabijaj bez bolu”.

- Podaj mu morfine - powiedzialem.

Sasza zacisnal usta, lecz bez sprzeciwu zrobil mezczyznie zastrzyk. Musialem zrewidowac opinie na jego temat - moze czasem przejawial nadmiernie rozrywkowe podejscie do zycia, ale w czasie akcji zmienial sie w chlodnego zawodowca. Teraz takze najwyrazniej nie zamierzal ze mna polemizowac ani rozpoczynac dyskusji w stylu: „To kto tu wlasciwie wydaje rozkazy?”.

Po dziesieciu minutach zerwalem Hindusowi plaster, Sasza juz wczesniej posadzil go w fotelu.

- Przepraszam za to kolano - powiedzialem po angielsku.

Przerwalem, kiedy zauwazylem w jego oczach tryumfalny blysk.

- Zadam adwokata! - zawolal.

Usmiechnalem sie niewesolo.

- Nie bedzie zadnego adwokata - poinformowalem go chlodno. - Chcemy, abys powiedzial nam wszystko, co wiesz na temat przemytu narkotykow do Polski przez twoja… grupe. Przeprosilem nie dlatego, ze bedziesz mial okazje sie komus poskarzyc, ale dlatego, ze moj przyjaciel zlamal pewne zasady.

- Pojde z tym do gazet! - wrzasnal Hindus. Wygladalo na to, ze morfina zaczela dzialac. - Wyladujecie w kryminale! Znam swoje prawa!

- Tu i teraz, masz tylko jedno prawo: do bezbolesnej smierci. Umrzesz - potwierdzilem, widzac, ze nadal mi

Вы читаете Chorangiew Michala Archaniola
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату