Sledztwo jak zwykle nie przynioslo zadnych rezultatow i, jak wielokrotnie w ciagu ostatnich dwoch lat, cien pozostal tylko cieniem.
2. Zycie codzienne
Nazajutrz Dubhe opuscila gospode wczesnie rano. Zaplacila monetami, ktore zostaly jej z poprzedniej pracy. Byla kompletnie splukana, wiec ta wycieczka do domu Amanty byla dla niej blogoslawienstwem. Zazwyczaj rzadko miala do czynienia bezposrednio z grubymi rybami; zadowalala sie robota na nieco nizszym poziomie, ktora gwarantowala jej, ze nie sciagnie na siebie niczyjej uwagi. Teraz jednak naprawde miala noz na gardle, i Zanurzyla sie w zaulkach Makratu. To miasto bylo wiecznie w ruchu i nigdy nie zasypialo. Zreszta bylo to najbardziej chaotyczne miejsce w calym Swiecie Wynurzonym — pelne ludzi, gesto obstawione szlacheckimi palacami, walczacymi o ulice i place z chatkami biedakow. Na przedmiesciach staly baraki zwyciezonych na wojnie, uciekinierow z Osmiu Krain Swiata Wynurzonego, ktorzy stracili wszystko w latach, kiedy Dohor dochodzil do wladzy. Byly tam istoty wszystkich ras, a takze wielu Famminow. To oni byli prawdziwymi ofiarami: pozbawieni ziemi, scigani ze wszystkich stron, odizolowani od swoich towarzyszy, niewinni i nieswiadomi jak dzieci. Kiedys bylo inaczej: podczas panowania terroru Tyrana to oni byli bojownikami. Ich istnienie mialo tylko jeden cel: mieli byc maszynami wojennymi. Tyran stworzyl ich za pomoca swoich czarow, a ich pochodzenie mozna bylo jednoznacznie odczytac z ich wygladu: niezgrabne, pokryte rudawym meszkiem sylwetki o nieproporcjonalnie dlugich ramionach i ostrych klach wystajacych z ust. W tamtych czasach wzbudzali szalony lek i to z nimi Nihal, bohaterka owego mrocznego okresu prowadzila decydujace walki, a przynajmniej tak spiewali minstrele na rogach ulic. Teraz jednak Famminowie wzbudzali tylko litosc.
Kiedy Dubhe byla jeszcze uczennica, czesto udawala sie razem z Mistrzem na przedmiescia. On je kochal.
— To jedyne miejsce naprawde pelne zycia, jakie zostalo na tej gnijacej ziemi — zwykl mawiac, wiec chodzili tam na dlugie spacery.
Dubhe nadal czasami tam zagladala, nawet po smierci Mistrza. Kiedy za nim tesknila i czula, ze nie da rady dalej isc naprzod, zaglebiala sie w te dzielnice nedzy i wystepku, szukajac jego glosu kryjacego sie jeszcze posrod zaulkow. Wtedy sie uspokajala.
Miasto zaczynalo sie ozywiac we wczesnych godzinach rannych. Otwierala sie jakas budka, kobiety czerpaly wode ze zrodla, dzieci bawily sie na ulicy, a posrodku placu wznosil sie wielki posag Nihal.
Dubhe znalazla miejsce, ktorego szukala. Byl to na wpol schowany sklepik, mieszczacy sie na skraju dzielnicy barakow. Sprzedawano w nim ziola, przynajmniej tak napisane bylo na szyldzie, ale ona chodzila tam z innych powodow.
Tori, sklepikarz, byl gnomem pochodzacym z Krainy Ognia. Znaczna wiekszosc jego pobratymcow zamieszkiwala wlasnie tamte ziemie lub Kraine Skal. Mial ciemna karnacje i dlugie, czarne jak noc wlosy posplatane w mnostwo warkoczykow. Przemieszczal sie po swoim sklepiku, drobiac na krotkich nozkach, z nieschodzacym z ust usmiechem.
Wystarczylo jednak jedno proste slowo — slowo znane wielu osobom z odpowiednich kregow, aby Tori zmienil wyraz twarzy. W takich razach prowadzil stalych bywalcow na zaplecze. Tam znajdowala sie jego swiatynia.
Gnom mogl sie poszczycic jedna z najbogatszych kolekcji trucizn, jakie mozna sobie wyobrazic. Byl w tej dziedzinie wielkim ekspertem, gotowym dostarczyc kazdemu idealne rozwiazanie. Czy chodzilo o smierc powolna i bolesna, czy tez o nagly zgon, Tori zawsze dysponowal odpowiednim flakonikiem. To jednak nie wszystko: nie zdarzalo sie, by zdobyty w Makracie lup nie przechodzil przez jego rece.
— Witaj! Znow potrzebujesz mojej pomocy? — przywital ja gnom, kiedy weszla do sklepu.
— Jak zawsze… — usmiechnela sie do niego spod kaptura.
— Gratuluje ostatniej roboty… bo to twoja sprawka, prawda?
Tori byl jednym z niewielu, ktorzy wiedzieli cos o niej i o jej przeszlosci.
— Tak, to ja — uciela krotko Dubhe. Jak najmniej reklamy — takie bylo od zawsze jej motto.
Tori zaprowadzil ja na zaplecze, a ona poczula sie tam jak u siebie.
Mistrz wprowadzil ja w tajniki wiedzy o ziolach, kiedy jej umiejetnosci celowania z luku wciaz pozostawialy wiele do zyczenia. W owym czasie szkolila sie jeszcze, aby zostac zabojca, a byla to praktyka dosc znana wsrod mordercow nizszego poziomu: jezeli nie potrafilo sie precyzyjnie uderzyc w najwazniejsze punkty, trzeba sie bylo uciekac do nasaczania strzal lub sztyletow trucizna, tak aby nawet lekka rana okazywala sie smiertelna.
„Trucizna jest dla poczatkujacych” — przypominal jej zawsze Mistrz, ale dla niej zielarstwo stalo sie pasja.
Cale godziny spedzala pochylona nad ksiazkami. Chodzila po lasach i lakach, wyszukiwala odpowiednie ziola i szybko zaczela wymyslac oryginalne mieszanki o roznych stopniach skutecznosci: od lagodnych srodkow nasennych po najbardziej smiercionosne trucizny. To wlasnie pociagalo ja najbardziej. Studiowac, szukac, zrozumiec. I w koncu Dubhe nauczyla sie.
Potem wszystko sie zmienilo, zabojstwo stalo sie piekacym wspomnieniem minionej epoki, a Dubhe poswiecila sie przede wszystkim studiom nad srodkami nasennymi, ktore zdecydowanie bardziej mogly jej sie przydac w dzialalnosci, jaka podjela, aby przezyc.
Teraz nie tracila czasu. Rozwinela na ladzie owoc swojej wyprawy i czekala na werdykt Toriego, ktory pochylony nad perlami i szafirami, analizowal je okiem eksperta.
— Swietna faktura, piekne ciecie… Tylko troche zbyt latwe do rozpoznania… Tu trzeba bedzie popracowac.
Dubhe milczala. To wszystko juz wiedziala. Wyuczone arkana zawodu zabojcy tkwily w niej gleboko i dziewczyna prowadzila swoja prace zlodziejki jak najlepszy z mordercow: zawsze przed akcja starannie zbierala wszelkie mozliwe informacje.
— To bedzie trzysta karoli.
Dubhe zmarszczyla brwi pod kapturem.
— Wydaje mi sie, ze to malo.
Tori usmiechnal sie dobrodusznie.
— Wiem, ile wysilku cie to kosztowalo, ale musisz zrozumiec i mnie… To bedzie trzeba rozmontowac, przetopic… Trzysta piecdziesiat.
Starczy na nastepne trzy, cztery miesiace wedrowek. Dubhe westchnela cicho.
— No dobrze.
Tori usmiechnal sie do niej.
— Takiej jak ty pracy nigdy nie brakuje.
Dziewczyna wziela to, co jej zaoferowal, i odeszla bez pozegnania. Znow pograzyla sie w zaulkach Makratu.
Okolo poludnia opuscila miasto. Poszla prosto do swojego domu. Byla to tylko grota. Swoj prawdziwy dom — ten na brzegu oceanu w Krainie Morza, ktory dzielila z Mistrzem — porzucila po jego smierci, w dniach bolu, i juz nigdy tam nie wrocila. Wszystkim, co udalo jej sie znalezc na jego miejsce, byla ta dziura. Znajdowala sie w Puszczy Polnocnej, niezbyt daleko od cywilizacji, ale i nie nadmiernie blisko osad ludzkich. Wystarczylo pol dnia piechota, aby tam dojsc.
Kiedy o zachodzie slonca weszla do groty, stechly zapach plesni schwycil ja za gardlo. Dawno tu nie byla, a miejsce nie bylo zbyt przewiewne.
Za lozko sluzylo legowisko zrobione napredce ze slomy, a palenisko bylo zaledwie wneka w skalistej scianie groty. Posrodku tego jedynego pomieszczenia stal prosty stol, zas przy jednej ze scian kredens, prawie calkiem wypelniony ksiazkami i buteleczkami trucizn.
Dubhe przygotowala sobie skromna kolacje z kilku produktow, jakie znalazla w miescie. Na zewnatrz zapadla noc, a wyraznie widoczne gwiazdy drzaly lekko.
Kiedy tylko skonczyla jesc — wyszla na zewnatrz. Zawsze lubila niebo, jego bezkres dawal jej poczucie bezpieczenstwa. Nie dobiegaly jej zadne halasy, nie bylo wiatru. Dubhe slyszala jedynie szmer strumienia. Poszla do zrodla i spokojnie sie rozebrala.