Uczyli sie razem i byli dobrymi przyjaciolmi, a Lonerin zawsze wiedzial, ze dziewczyna ma do niego slabosc. Nigdy jednak nie sadzil, ze moze odwzajemnic to uczucie. Po prostu nauka, stanie sie dobrym czarodziejem lub walka dla Rady Wod wydawaly mu sie sprawami nieskonczenie wazniejszymi niz ona. Ale od momentu pocalunku cos sie zmienilo i nagle Theana stala sie czyms jedynym, konkretnym i namacalnym, co mu pozostalo.
Scisnal sakiewke, poczul twardosc kamykow, ktorych mial uzyc do czarow, ale przede wszystkim miekkosc jej wlosow.
Czy byl gotowy?
Tak. Niewystarczajaco, ale byla to sprawa, na ktora nigdy nie jest sie naprawde gotowym.
Czy byl gotowy tez na smierc?
Obraz udreczonego ciala wypelnil jego mysli.
Tak, do diabla, jezeli bedzie to konieczne, byl gotowy rowniez i na to.
A na przezycie? Czy byl gotowy na przezycie i na powrot do Theany?
Podniosl sie i stanal przed wrotami. Wydalo mu sie, ze slyszy echo tamtych slow, ktore przyjaciolka jego matki rzucila o te zamkniete drzwi. Tu, przed nimi znalazl odpowiedz, ktorej szukal.
Nie sprofanuje dawnej ofiary jego matki. Zrobi, co musi, i wyjdzie stamtad caly i zdrowy.
Z wysilkiem uchylil jedno skrzydlo drzwi, a ciemnosc wnetrza, glebsza i gestsza niz panujaca na zewnatrz noc, pochlonela go w calosci.
Wszystko bylo tak, jak pamietal. Zakurzone lawki, posag ze swoim nieznosnym zlowrogim usmieszkiem na ustach, orszak innych potwornych rzezb w bocznych niszach.
Thenaar. Oto on, ten, ktory pozarl zycie jego matki, a razem z nim i jego, jak rowniez zycia tysiecy innych osob.
Zdecydowanie ruszyl w dol nawy. Serce wyskakiwalo mu z piersi.
Zblizyl sie do kolumny i przesunal po niej dlonia. Nierownosci czarnego krysztalu zranily go natychmiast. Byly tak ostre ze poczatkowo rozciecia nawet go nie zabolaly. Bol przyszedl chwile pozniej, razem z krwia.
Nie poddal sie i zaciskajac zeby, jeszcze raz przesunal zraniona dlonia po kolumnie. Potem oderwal reke i zacisnal piesc. Na ziemie upadlo kilka kropel krwi.
Z nadludzkim spokojem usiadl w jednej z lawek, dokladnie pod posagiem, i pochylil glowe.
Zebral mysli. Teraz nadchodzila najtrudniejsza czesc. Pozostawac tam w srodku, dlugo i bez jedzenia, zatracajac sie w monotonnej modlitwie. Musial stac sie duchem, tak jak owi ludzie w swiatyni, ktorych obraz mial w swoich wspomnieniach, ale jednoczesnie mimo wyobcowania zachowac siebie samego, utrzymac swiadomosc wlasnej misji i wlasnego celu.
Bardzo powoli uklakl. Deska klecznika pod lawka byla twarda i po krotkim czasie zaczely bolec go kolana. Nie zwrocil na to uwagi, lecz zlaczyl wciaz krwawiace dlonie przed twarza. Zapach krwi uderzyl w jego nozdrza. Oparl czolo o dlonie i zaczal belkotac swoja prosbe. Zaczelo sie.
Oczekiwanie bylo bardzo dlugie, dluzsze niz sadzil. Pierwszego dnia nie przyszedl nikt. Swiatynia rozbrzmiewala tylko odglosem wiatru. W jego umysle wynurzaly sie niewyrazne, fragmentaryczne wspomnienia.
—
—
—
Drugiego dnia rankiem ktos przeszedl przez swiatynie. Lonerin od razu rozpoznal ich jako Zabojcow. Serce mu podskoczylo i mial nadzieje, ze wszystko poszlo gladko i ze wybrali go juz po tak krotkim oczekiwaniu. Dwie postacie jednak minely go, nie zatrzymujac sie.
Lonerin zerknal na nich ukradkiem. Byl to mezczyzna i dosc mloda dziewczyna. On nie zaszczycil go nawet spojrzeniem, ale ona byla inna. Popatrzyla na niego przez moment, a Lonerin ze zdziwieniem dostrzegl w jej oczach wielka litosc.
Musiala miec pare lat mniej niz on, ale jej mloda twarz wygladala na dziwnie dorosla. Byla wdzieczna, szczupla i niezbyt wysoka. Lonerin od razu zrozumial, ze jest smutna.
W swoim zyciu nie widzial wielu Zabojcow — byli zmienni niczym kameleony i zawsze umykajacy, uderzali, po czym znikali — ale na podstawie tego, co slyszal, stworzyl sobie dosc dokladny obraz tego, jacy powinni byc.
O ile mezczyzna odpowiadal temu wyobrazeniu, ona — nie.
Od drugiego dnia pojecie czasu zaczelo mu sie zacierac. Palilo go pragnienie, szarpal nim glod, kolana staly sie obolale i pelne odciskow. Malo spal, siedzac w lawce, i czesto sie budzil, aby podejmowac swoja role. Czul sie, jakby znikal, jakby zaczynal rozplywac sie w powietrzu.
Wreszcie przyszedl jakis mezczyzna. Ubrany w czern, jak wszyscy. Zblizyl sie do niego bardzo ostroznie, patrzac z pogarda.
— Wstan.
Rozkaz dotarl do niego jakby z bardzo daleka, ale Lonerin mial jeszcze na tyle swiadomosci, ze natychmiast pojal, jak delikatna byla to chwila.
Opadl na lawke. Jego kolana nie chcialy nawet slyszec o tym. aby sie wyprostowac.
— Dlaczego tu jestes?
Lonerin musial kilka razy sprobowac, aby wyartykulowac slyszalne slowa zawierajace jakis sens.
— Aby blagac Czarnego Boga.
— Nazywa sie Thenaar, glupcze.
— Thenaar — powtorzyl Lonerin.
— Jest wielu bogow, dlaczego przyszedles akurat tutaj?
Lonerin mial trudnosci z zebraniem mysli, dlatego chwile potrwalo, zanim odpowiedzial.
— Bo Thenaar jest najpotezniejszy, tylko on moze… odpowiedziec na moja… prosbe.
Mezczyzna kiwnal glowa.
— A jaka to prosba?
Lonerin sprobowal zebrac mysli. Wymyslone klamstwo juz prawie zniklo zagluszone cierpieniami ostatnich dni.
— Moja siostra…
— Co twoja siostra?
— Jest chora… bardzo… Takie wlasnie klamstwo przygotowal.
— Jaka choroba?
Lonerin musial sie zastanowic. Tego nie pamietal. — Czerwona febra. Z wielka sila powrocilo do niego pewne wspomnienie.
—