Czemu mysl o niej, mysl, ze w tamtym ostatnim krotkim momencie moglem jej pomoc, sprawiala mi tyle bolu; mysl, iz moglem pomoc glowie i cialu zejsc sie razem, chociaz zamierzala mnie unicestwic, chociaz nie wezwala mojego imienia.
Popatrzylem na maly zamek. Obroc sie, otworz — rozkazalem w myslach. Drobny spazm w mozgu. Stare drzwi wyskoczyly z wypaczonej oscieznicy, zawiasy jeknely, jakby wessane od srodka.
Byl w korytarzu, patrzyl przez drzwi pokoju Klaudii.
Kurtke mial byc moze troche krotsza, mniej obszerna niz tamte stare surduty, ale tak bardzo przypominal siebie z poprzedniego stulecia, ze moj bol poglebil sie nieznosnie. Przez chwile nie moglem sie ruszyc. Rownie dobrze on mogl byc duchem. Mial dlugie, czarne wlosy, geste i rozwichrzone, jak zawsze w dawnych czasach, a zielone oczy byly pelne melancholijnej zadumy.
To idealne dopasowanie do starego kontekstu z pewnoscia nie bylo zamierzone. Niemniej jednak byl duchem. Byl w tym mieszkaniu, w ktorym Jesse sie wystraszyla, w ktorym pochwycila stara lodowata atmosfere na zawsze obecna w mojej pamieci.
Tutaj stuknelo szescdziesiat lat piekielnej rodzince. Szescdziesiat lat zycia Louisa, Klaudii i Lestata.
Czy gdybym sie postaral, uslyszalbym klawesyn? — Klaudia gra swojego Haydna, ptaki spiewaja, poniewaz ten dzwiek zawsze je podniecal, a muzyka wibruje w krysztalowych wisiorkach zwisajacych z malowanych abazurow olejnych lamp i w przeszkadzajkach wiszacych przy tylnym wyjsciu przed kreconymi zelaznymi schodami.
Klaudia. Twarz z medalionu lub z portreciku na porcelanie trzymanego razem z puklem wlosow w szufladzie. Jakze nienawidzilaby tego wizerunku, tak niemilego wizerunku. Klaudia, ktora zatopila mi noz w sercu, obrocila go i patrzyla, jak krew scieka mi po koszuli. „Umrzyj, ojcze. Poloze cie do twojej trumny”.
„Najpierw zabije ciebie, moj ksiaze”.
Ujrzalem male smiertelne dziecko lezace w brudnych pieluchach; poczulem won choroby. Ujrzalem czarnooka krolowa, nieruchoma na tronie. Calowalem obie te Spiace Krolewny! „Klaudio, Klaudio, obudz sie, Klaudio… Tak jest, kochanie, musisz pic, zeby wyzdrowiec”.
„Akaszo!”
Ktos mna potrzasal.
— Lestacie — uslyszalem.
Zamet.
— Ach, Louisie, wybacz mi. — Czarny, zaniedbany korytarz. Zadygotalem. — Jestem tu, bo bardzo martwilem sie… o ciebie.
— Niepotrzebnie — rzekl taktownie. — To byla tylko mala pielgrzymka, ktora musialem odbyc.
Pogladzilem go po twarzy, jakze cieplej od krwi ofiary.
— Jej tutaj nie ma, Louisie — powiedzialem. — Jesse sie mylila.
— Tak, na to wyglada.
— My zyjemy wiecznie, ale oni nie powracaja.
Przygladal mi sie przez dluga chwile, po czym skinal glowa.
— Chodz — powiedzial.
Poszlismy dlugim korytarzem; nie, nie podobalo mi sie to wszystko, chcialem stamtad wyjsc. Bylo to nawiedzone miejsce, ale prawdziwe nawiedzenie to nie zagrozenie przez duchy. To grozba, ktora wysnuwa sie z naszej pamieci. Tu byl moj pokoj, moj pokoj.
Silowal sie z tylnymi drzwiami, starajac sie poruszyc stare, zniszczone przez wilgoc skrzydlo. Gestem wskazalem mu, zeby wyszedl na werande, i wtedy pchnalem je z calej sily. Wypaczyly sie.
Jakim smutkiem napawal widok zarosnietego dziedzinca, zrujnowanej fontanny, sypiacej sie starej, ceglanej kuchni i cegiel zamieniajacych sie z powrotem w ziemie.
— Jesli chcesz, doprowadze to wszystko do porzadku, zebys byl zadowolony — powiedzialem mu. — Wiesz, zeby bylo jak przedtem.
— Teraz to niewazne — odparl. — Przejdziesz sie ze mna troche?
Oddalilismy sie kryta droga dla powozow. Gdy sie obejrzalem, ujrzalem ja stojaca w bialej sukience z niebieska szarfa. Nie patrzyla na mnie. Myslala, ze jestem martwy, owiniety w przescieradla, ktore Louis wcisnal do powozu. Zabierala moje szczatki, by mnie pochowac, ale wciaz tam stala i nasze oczy sie spotkaly.
Poczulem jego szarpniecie.
— Nie powinnismy byc tu dluzej.
Zamknal porzadnie brame; a potem bardzo powoli jeszcze raz przesunal wzrokiem po oknach, balkonach i wysokich okienkach poddasza. Czy zegnal sie z tym wszystkim? Moze nie.
Ruszylismy razem Rue Ste. Anne, oddalajac sie od rzeki. Szlismy w milczeniu, jak zdarzalo sie nam wiele razy przedtem. Zimno szczypalo go troche w dlonie. Nie lubil wkladac ich do kieszeni, jak robili to wspolczesni mezczyzni. Uwazal to za nieeleganckie.
Deszcz przeszedl w mzawke.
— Wystraszyles mnie troche — powiedzial w koncu. — Kiedy zobaczylem cie w korytarzu, wydales mi sie nierealny, a kiedy zawolalem po imieniu, nie odpowiedziales.
— Dokad idziemy? — spytalem. Zapialem kurtke, nie dlatego, ze czulem zimno, ale dlatego, ze lubilem czuc cieplo.
— Jeszcze w jedno miejsce, a potem gdzie sobie zyczysz. Chyba z powrotem do domu sabatowego. Nie mamy wiele czasu. A moze zostawilbys mnie, zebym poblakal sie swoimi sciezkami? Wroce za kilka nocy.
— Nie moglibysmy powloczyc sie razem?
— Oczywiscie — rzekl skwapliwie.
Czego, na Boga, chcialem? Spacerowalismy, patrzac na stare werandy i solidne okiennice, na sciany, z ktorych odpadal tynk. Minelismy upiorne swiatla Rue Bourbon, a potem zobaczylem w oddali grube, bielone mury cmentarza pod wezwaniem sw. Ludwika.
Czego ja chcialem? Czemu moja dusza byla wciaz obolala, podczas gdy wszyscy osiagneli jakas rownowage? Nawet Louis; a przeciez mielismy siebie nawzajem, jak powiedzial Mariusz.
Bylem szczesliwy, idac z nim tymi starymi ulicami; ale czemu mi to nie wystarczalo?
Jeszcze jedna brama do otwarcia. Przygladalem sie, jak wylamuje zamek palcami, a potem weszlismy do malego miasta bialych grobow ze szpiczastymi daszkami, urnami, marmurowymi wejsciami i wysoka trawa chrzeszczaca pod stopami. Deszcz dodawal blasku kazdej plaszczyznie, a swiatla miasta wydobywaly perlowy polysk z chmur wedrujacych cicho nad naszymi glowami.
Probowalem dojrzec gwiazdy, ale mi sie nie udalo. Kiedy opuscilem wzrok, zobaczylem Klaudie; poczulem dotyk jej reki.
Znow spojrzalem na Louisa i gdy zobaczylem, ze jego oczy tona w dalekich, zamglonych swiatlach, zwinalem sie z bolu. Pogladzilem go po twarzy. Byl taki wspanialy.
— Blogoslawiona ciemnosc! — powiedzialem nagle. — Blogoslawiona ciemnosc znow przybyla.
— Tak — rzekl smutno — i panujemy w niej jak zawsze.
Czy to nie mogloby wystarczyc?
Wzial mnie za reke — jaka teraz byla w dotyku? — i poprowadzil waskim przejsciem miedzy najstarszymi, najczcigodniejszymi grobowcami; ich dzieje siegaly najstarszych czasow, kiedy to razem wloczylismy sie po bagnach i zywilismy sie krwia robotnikow portowych i rzezimieszkow.
Jego grob. Zdalem sobie sprawe, ze patrze na jego nazwisko wyryte w marmurze wielkimi, staromodnie pochylonymi literami.
Wsparl sie o inny grobowiec, jedna ze swiatynek podobna do jego, z kolumnami wspierajacymi okap dachu.
— Chcialem tylko jeszcze raz go zobaczyc — powiedzial. Dotknal palcem liter.
Poblakly troche od deszczow i slonca, ale kurz i brud uwydatnily je, zaciemniajac kazda litere i cyfre. Czy myslal o tym, jaki byl swiat w tamtych latach?
Ja myslalem o jej marzeniach, jej ogrodzie pokoju, w ktorym kwiaty wyrastalyby z ziemi przesiaknietej