krwia.
— Mozemy wracac do domu — rzekl.
Dom. Usmiechnalem sie. Dotknalem grobow po obu moich bokach, popatrzylem na lagodna poswiate miasta na zmierzwionych chmurach.
— Nie zamierzasz nas opuscic, prawda? — zapytal nagle glosem pelnym niepokoju.
— Nie — powiedzialem. Zalowalem, ze nie moge powiedziec o wszystkich rzeczach, ktore byly w ksiazce. — Wiesz, bylismy kochankami, ona i ja, tak prawdziwymi, jak najprawdziwsi smiertelni kochankowie.
— Oczywiscie, ze wiem.
Usmiechnalem sie. Pocalowalem go nagle, poruszony jego cieplem, lagodna miekkoscia jego prawie ludzkiej skory. Boze, jakze nie cierpialem bieli swoich palcow, ktore moglyby skruszyc go bez zadnego wysilku. Ciekawe, czy to wyczuwal. Tak wiele chcialem mu powiedziec, o tak wiele chcialem go zapytac, ale nie potrafilem znalezc odpowiednich slow ani zaczac rozmowy. On zawsze mial tak wiele pytan, a teraz znal odpowiedzi, byc moze lepiej, niz kiedykolwiek pragnal. Jaki wplyw mialy na jego dusze? Wpatrywalem sie w niego. Jaki byl doskonaly, gdy stal tak, oczekujac uprzejmie i cierpliwie. Nagle wypalilem jak glupiec:
— Kochasz mnie?
Usmiechnal sie. Och, serce pekalo na widok jego twarzy, ktora nagle zlagodniala i rozjasnila sie w usmiechu.
— Tak.
— Masz ochote na mala eskapade? — Serce nagle zaczelo mi walic. To byloby wspaniale, gdybysmy… — Masz ochote zlamac nowe zasady?
— O co ci chodzi? — szepnal.
Zaczalem sie po cichu goraczkowo smiac. Co to bylo za cudowne uczucie — smiac sie i obserwowac subtelne zmiany na jego obliczu. Naprawde sie zmartwil. A ja nie wiedzialem, czy mi sie to uda bez niej. A co, jesli rune jak Ikar?…
— Och, rusz sie, Louisie — powiedzialem. — To tylko mala eskapada. Obiecuje, tym razem zadnych planow co do cywilizacji zachodniej ani nawet zwracania uwagi dwoch milionow fanow muzyki rockowej. Mysle o czyms naprawde skromnym. Czyms, hm… troche psotnym. I calkiem eleganckim. Przeciez przez ostatnie dwa miesiace bylem okropnie grzeczny, nieprawdaz?
— O czym ty mowisz?
— Jestes ze mna czy nie?
Znow lekko potrzasnal glowa, ale to nie bylo „nie”. Zastanawial sie, przeczesujac palcami wlosy. Jakie piekne, czarne wlosy. To one wlasnie zwrocily moja uwage; a moze to byly jego zielone oczy? Nie, myle sie; to byl wyraz twarzy: namietnosc, niewinnosc i delikatnosc sumienia. To mnie po prostu wzielo!
— Kiedy rozpoczyna sie ta mala eskapada?
— W tej chwili — powiedzialem. — Masz cztery sekundy na podjecie decyzji.
— Lestacie, jest prawie swit.
— Tutaj jest prawie swit.
— Co chcesz przez to powiedziec?
— Louisie, oddaj sie w moje rece. Sluchaj, jesli mi sie to nie uda, nie stanie ci sie krzywda. No, nie tak straszna. Wchodzisz w to? Decyduj sie. Chce wyruszyc.
Nie odzywal sie ani slowem. Patrzyl na mnie tak, ze ledwo moglem ustac w miejscu.
— Tak czy nie?
— Pewnie bede tego zalowal, ale…
— W takim razie zgoda. — Zacisnalem mocno dlonie na jego ramionach i podnioslem go w gore. Patrzyl na mnie oslupialy. Zrobilem to tak, jakby nic nie wazyl. Postawilem go na ziemi.
—
Na co mialem czekac? Gdybym tego nie wyprobowal, nigdy bym sie nie dowiedzial. Powrocil mroczny, tepy bol; wspomnienie jej, nas wznoszacych sie razem. Pozwolilem tamtej chwili odplynac. Objalem go w pasie. Teraz w gore — wydalem rozkaz w myslach. Podnioslem prawa reke, ale to bylo niepotrzebne. Wspinalismy sie w gore szybciej niz wiatr.
Cmentarz wirowal w dole, drobna rozciagnieta miniatura samego siebie z malymi plamkami bieli rozrzuconymi pod ciemnymi drzewami.
Slyszalem, jak zachlysnal sie ze zdumienia.
— Lestacie!
— Obejmij mnie mocno za szyje — powiedzialem. — Oczywiscie lecimy na zachod, a potem na polnoc, mamy do przebycia bardzo dluga droge i moze gdzies sie zatrzymamy. Tam, dokad zmierzamy, slonce nie zajdzie przez jakis czas.
Wiatr byl lodowato zimny. Powinienem byl przewidziec, ze Louis bedzie z tego powodu cierpiec, ale nic po sobie nie pokazal. Wpatrywal sie w gore, kiedy przeszywalismy wielkie poklady chmur jak sniezne mgly.
Kiedy ujrzalem gwiazdy, poczulem, jak przytulil sie do mnie mocniej. Jego twarz byla idealnie gladka i rozanielona. Jesli nawet lkal, to wiatr unosil jego glos. Wszelki strach, jaki uprzednio czul, przepadl bez sladu. Byl calkiem zagubiony; otaczala nas kopula niebios, a ksiezyc w pelni swiecil na nieskonczone, gestniejace rowniny bieli ponizej.
Nie bylo potrzeby mowic mu, co ma obserwowac lub co zapamietywac. Zawsze to wiedzial. Cale lata temu, kiedy zastosowalem wobec niego mroczne czary, nie musialem mu niczego mowic; sam rozsmakowywal sie w najdrobniejszych szczegolach. A pozniej twierdzil, iz zaniechalem roli przewodnika. Czyzby nie wiedzial, ze bylo to niepotrzebne?
Teraz dryfowalem, mentalnie i fizycznie; czujac go przytulonego, lecz pozbawionego ciezaru, jedynie jego czysta istote, Louisa nalezacego do mnie i bedacego ze mna. Zadnego ciezaru. Drobna czescia umyslu ustalalem kurs, tak jak ona mnie uczyla, i przy okazji wspominalem wiele rzeczy; na przyklad nasze pierwsze spotkanie w nowoorleanskiej tawernie. Byl wtedy pijany i klotliwy. Wywabilem go na dwor. W ostatniej chwili, kiedy osuwal mi sie w ramiona, zamykajac oczy, rzekl:
— Kim jestes?!
Wiedzialem, ze wroce po niego przed zachodem slonca, ze znajde go, chocbym mial przeszukac cale miasto, chociaz zostawilem go na wpol martwego na ulicznym bruku. Musialem go miec, musialem. Tak samo jak musialem miec wszystko, czego zapragnalem, i musialem zrobic wszystko, co chcialem. Na tym polegal moj problem i nic, czego dzieki niej zaznalem — ani cierpienia, ani moc, ani groza — nie moglo tego zmienic.
Cztery mile do Londynu.
Godzina do zachodu slonca. Lezelismy na trawie, w chlodnym mroku pod debem. Z wielkiej rezydencji w srodku parku dochodzilo slabe swiatlo. Male, gleboko osadzone gomolkowe okna wydawaly sie zatrzymywac wszystko w srodku. Bylo tam przytulnie i zachecajaco. Polki zastawione ksiazkami, migotanie ognia w wielu kominkach, dym buchajacy w zamglona ciemnosc.
Od czasu do czasu jakis samochod przesuwal sie kreta droga za brama frontowa. Reflektory muskaly krolewska fasade starego budynku, odslaniajac gargulce, ciezkie luki nad oknami i lsniace kolatki na masywnych drzwiach wejsciowych. Zawsze lubilem te stare, europejskie domiszcza, zajmujace z bliska caly widnokrag; nic dziwnego, ze zapraszaja duchy umarlych do powrotu.
Louis usiadl, rozejrzal sie wkolo, a potem z pospiechem otrzepal kurtke z trawy. Spal wiele godzin na piersi wiatru, mozna by rzec, w miejscach, gdzie odpoczywalem, czekajac na obrot Ziemi.
— Gdzie jestesmy? — szepnal z lekka nutka niepokoju.
— Macierzysty Dom Talamaski pod Londynem — rzeklem. Lezalem na plecach, z rekami pod glowa. Swiatla na strychu. Swiatla w salonach na pierwszym pietrze. Zastanawialem sie, co bedzie najwieksza frajda?
— Co my tu robimy?
— To eskapada, mowilem ci.
— Zaczekal. Chyba nie zamierzasz tam wchodzic.
— Nie? Oni maja w piwnicy dziennik Klaudii i obraz Mariusza. Wiesz o tym, prawda? Jesse wam