opowiedziala.
— Co zamierzasz? Wlamac sie i grzebac w piwnicy, az znajdziesz, czego chcesz?
— Przeciez to zadna frajda, no nie? — rozesmialem sie. — Raczej jakas ponura harowka. Poza tym tak naprawde nie chce tego dziennika. Niech go sobie maja. Nalezal do Klaudii. Chce porozmawiac z Dawidem Talbotem, ich przywodca. Wiesz, to jedyni smiertelni na swiecie, ktorzy naprawde w nas wierza.
Bol ukasil mnie od wewnatrz. Nie zwracaj na niego uwagi. Zaczyna sie ubaw.
Przez chwile Louis byl tak wstrzasniety, ze nie mogl odpowiedziec. To bylo cudowniejsze, niz sobie wyobrazalem.
— Chyba nie mowisz powaznie — powiedzial. Z kazdym slowem byl coraz bardziej oburzony. — Lestacie, zostaw tych ludzi w spokoju. Oni uwazaja Jesse za umarla. Dostali list od jej krewniaczki.
— Tak, oczywiscie. Nie bede zmienial ich pogladow co do tej ponurej sprawy. Czemu mialbym to robic? Ten czlowiek, ktory przyszedl na koncert… Dawid Talbot, ten starszy z nich… on mnie fascynuje. Chcialbym sie dowiedziec… Ale po co o tym mowic. Czas zajrzec do niego i sie przekonac.
— Lestacie!
— Louisie! — Przedrzeznialem jego ton. Wstalem i pociagnalem go za reke, nie dlatego ze potrzebowal pomocy, ale dlatego ze przeszywal mnie plomiennym wzrokiem, opieral mi sie i probowal znalezc sposob, by mnie kontrolowac, co bylo po prostu strata czasu.
— Lestacie, Mariusz wpadnie w szal, kiedy sie o tym dowie! — rzekl z cala szczeroscia. Rysy mu sie wyostrzyly, a ciemnozielone, przenikliwe oczy gorzaly cudownym ogniem. — Kardynalna zasada brzmi…
— Louisie, dzieki tobie cala ta sprawa nabiera nieodpartego uroku! — powiedzialem.
Wzial mnie za ramie.
— Co z Maharet? To byli przyjaciele Jesse!
— A co ona moze mi takiego zrobic? Posle Mekare, zeby rozbila mi glowe jak skorupke jajka!
— Jestes naprawde nie do wytrzymania! — powiedzial. — Czy niczego sie nie nauczyles?!
— Idziesz ze mna czy nie?
— Nie wejdziesz do tego domu!
— Widzisz tamto okno? — Objalem go w pasie, aby nie mogl sie ode mnie uwolnic. — W tym pokoju jest Dawid Talbot. Pisal w swoim dzienniku przez jakas godzine. Jest bardzo zaniepokojony. Nie rozumie, co sie z nami stalo. Wie, ze zaszlo cos dziwnego, ale nigdy nie zdola dociec prawdy. A my wejdziemy do jego sypialni przez male okienko po lewej stronie.
Zaprotestowal tylko raz, bardzo slabo, a ja juz skupialem sie na oknie, starajac sie wyobrazic sobie zamek. Ile metrow mialem do pokonania? Poczulem znany spazm i zobaczylem, jak tam wysoko otwiera sie prostokacik gomolkowego szkla. Louis tez to ujrzal i wtedy wzmocnilem uscisk i poderwalem sie w gore. W jednej chwili bylismy w srodku. Mala komnatka w elzbietanskim stylu z ciemna boazeria, przyjemnymi stylowymi meblami i ogniem wesolo buzujacym na kominku.
Louis byl wsciekly. Przeszywal mnie wzrokiem, poprawiajac stroj krotkimi gestami wyrazajacymi furie. Podobal mi sie ten pokoj. Ksiazki Dawida Talbota; jego lozko.
A sam gospodarz wpatrywal sie w nas przez na wpol uchylone drzwi gabinetu. Siedzial tam w swietle lampki z zielonym abazurem stojacej na biurku. Mial na sobie dobrze skrojona bonzurke z szarego jedwabiu, przewiazana w pasie. W dloni trzymal pioro. Byl tak nieruchomy jak lesne stworzenie czujace drapieznika i zamierzajace nieuchronnie rzucic sie do ucieczki.
Ach, to bylo naprawde cudowne!
Przygladalem mu sie przez chwile; ciemnosiwe wlosy, przejrzyste, czarne oczy, pieknie porysowana zmarszczkami twarz, bardzo wyrazista, tchnaca cieplem. Inteligencja tego mezczyzny rzucala sie w oczy. Wszystko idealnie odpowiadalo opisowi Jesse i Khaymana.
Wszedlem do gabinetu.
— Zechcesz mi wybaczyc — powiedzialem. — Winienem zapukac do drzwi frontowych. Ale chcialem, by nasze spotkanie mialo charakter scisle prywatny. Oczywiscie wiesz, kim jestem.
Odebralo mu mowe.
Spojrzalem na biurko. Nasze akta, teczki z manilowego papieru z roznymi znajomymi nazwami i starannie zapisanymi nazwiskami: „Teatr Wampirow”, „Armand”, „diabel Beniamin”. „Jesse”. Jesse. Obok teczki list od Maharet, ciotki Jesse. Informacja o smierci.
Czekalem, zastanawiajac sie, czy powinienem zmusic go, by odezwal sie pierwszy. Nie nalezalo to do repertuaru moich ulubionych zagran. Przygladal mi sie bardzo pilnie, nieskonczenie bardziej pilnie niz ja jemu. Zapamietywal szczegoly mojego wygladu, korzystajac z wyuczonych sposobow, sluzacych temu, aby moc po fakcie zaczerpnac z zasobow pamieci, bez wzgledu na to, jak wielki byl szok w trakcie danego przezycia.
Wysoki, nie przyciezki ani tez szczuply. Sluszna budowa ciala. Duze, znakomicie uksztaltowane dlonie. Do tego doskonale przystrzyzony, uczesany i ogolony. Iscie angielski dzentelmen; wielbiciel tweedow, skory, ciemnych lasow, herbaty, wilgoci, mrocznego parku za murami i cudownej harmonii panujacej w tym domu.
Sprzyjal mu tez jego wiek; liczyl sobie szescdziesiatke. Wiedzial rzeczy, o ktorych mlodsi ludzie nie mogli miec pojecia. Byl wspolczesnym odpowiednikiem Mariusza. Tak naprawde nie byl wcale stary jak na dwudzieste stulecie.
Louis wciaz byl w sasiednim pokoju, ale Talbot wiedzial o jego obecnosci. Spojrzal ku drzwiom, a potem znowu na mnie. Nastepnie wstal i zupelnie mnie zaskoczyl. Wyciagnal dlon.
— Jak sie miewasz? — rzekl.
Rozesmialem sie. Ujalem jego dlon i wymienilem z nim meski i uprzejmy uscisk, obserwujac jego reakcje, jego zaskoczenie, kiedy poczul chlod mojego ciala wyzbytego zycia w kazdym konwencjonalnym znaczeniu tego slowa.
Byl wystraszony az milo, ale byl tez nieslychanie ciekawy, nieslychanie zaintrygowany.
— Jesse nie umarla, prawda? — zapytal bardzo milym i grzecznym tonem.
To nieslychane, co Anglicy potrafia zrobic z jezykiem, ile niuansow kryja ich uprzejme zwroty. To niewatpliwie najdoskonalsi dyplomaci na swiecie. Przez chwile zastanawialem sie jacy sa ich gangsterzy. Wyczuwalem w nim wielki smutek po Jesse. Kimze ja bylem, aby lekcewazyc rozpacz innej istoty? Spojrzalem na niego z powaga.
— O, tak — powiedzialem. — Nie miej zadnych zludzen. Jesse nie zyje. — Wytrzymalem jego spojrzenie bez drgnienia; nie moglo byc mowy o nieporozumieniu. — Zapomnij o Jesse.
Skinal nieznacznie glowa, na moment odwracajac wzrok, a potem znow spojrzal na mnie z taka sama jak poprzednio ciekawoscia.
Zrobilem male koleczko w srodku pokoju. Ujrzalem w glebi Louisa, stojacego w cieniu, obok kominka w sypialni i patrzacego na mnie z nieslychanym zacietrzewieniem i nagana. Nie byla to jednak okazja do smiechu. W ogole nie bylo mi do smiechu. Myslalem o czyms, co powiedzial mi Khayman.
— Mam do ciebie pytanie — rzeklem.
— Tak.
— Jestem tu. Pod twoim dachem. Zalozmy, ze kiedy wzejdzie slonce, ja udam sie na dol do piwnicy i zapadne tam w nieswiadomosc. Wiesz. — Zrobilem drobny gest. — Co bys zrobil? Zabilbys mnie we snie?
Zastanawial sie nad tym nie dluzej niz dwie sekundy.
— Nie.
— Przeciez wiesz, kim jestem. Nie masz co do tego najmniejszych watpliwosci, prawda? Czemu bys tego nie zrobil?
— Z wielu przyczyn — powiedzial. — Chcialbym sie czegos o tobie dowiedziec. Chcialbym z toba porozmawiac. Nie, nie zabilbym cie. Nic nie mogloby mnie do tego zmusic.
Przygladalem mu sie. Mowil absolutna prawde. Nie przeprowadzal zadnych kalkulacji na ten temat. Po prostu zabicie mnie, istoty tak tajemniczej i starej, uznalby za rzecz przerazajaco haniebna i niegodna.
— Wlasnie tak — powiedzial z drobnym usmieszkiem.
Potrafil czytac w myslach, jednak jego umiejetnosci nie byly wielkie. Czytal tylko powierzchowne mysli.
— Nie badz tego tak pewien — znow odezwal sie z niezwykla uprzejmoscia.
— Drugie pytanie.
— Prosze bardzo. — Byl niezwykle zaintrygowany. Strach rozplynal sie calkowicie.