— Czy chcesz otrzymac Mroczny Dar? Wiesz. Czy chcialbys zostac jednym z nas? — Katem oka widzialem, jak Louis kreci glowa, a potem odwraca sie plecami. — Nie mowie, ze kiedykolwiek bym ci go dal. Najpewniej nie. Ale czy go chcesz? Gdybym byl chetny, przyjalbys go ode mnie?
— Nie.
— Och, daj spokoj.
— Nie przyjalbym go i za milion lat. Bog mi swiadkiem.
— Nie wierzysz w Boga, wiesz o tym.
— To tylko formula. Przekonanie jest szczere.
Usmiechnalem sie. Mial taka sympatyczna, pelna zycia twarz. A ja czulem niezwykle rozradowanie. Krew szumiala mi w zylach z nowym wigorem. Zastanawialem sie, czy on to wyczuwa; czy choc troche przestalem wygladac jak potwor? Czy pojawily sie te drobne oznaki czlowieczej powierzchownosci, widziane przeze mnie u innych osobnikow naszego gatunku, kiedy przezywali uniesienie lub byli czyms zaabsorbowani?
— Nie sadze, by zmiana zdania zajela ci milion lat — powiedzialem. — Tak naprawde nie masz tyle czasu, jesli sie dobrze nad tym zastanowic.
— Nigdy nie zmienie zdania. — Usmiechnal sie bardzo szczerze. Trzymal w dloniach pioro. Przez krotka chwile bawil sie nim nieswiadomie, po czym znow znieruchomial.
— Nie wierze ci — powiedzialem. Rozejrzalem sie po pokoju; przyjrzalem sie malemu holenderskiemu obrazkowi w lakierowanej ramie: dom w Amsterdamie nad kanalem. Popatrzylem na szron na oknach. Nie dalo sie za nim nic ujrzec. Nagle ogarnal mnie smutek, tyle ze juz nie tak dokuczliwy jak poprzednio. Byl akceptacja gorzkiej samotnosci, ktora mnie tu sprowadzila, nieodpartego pragnienia, z ktorym sie zjawilem, aby stanac w tej malej komnatce i poczuc na sobie jego wzrok; aby uslyszec, jak mowi, ze wiem, kim jestem.
Ogarnela mnie melancholia. Nie moglem wydobyc z siebie glosu.
— Tak — odezwal sie skromnie. — Naprawde wiem, kim jestes.
Spojrzalem na niego i nagle zebralo mi sie na placz. Doprowadzilo mnie do takiego stanu cieplo panujace w tym pokoju, zapach przedmiotow nalezacych do ludzi, widok zywego czlowieka stojacego za biurkiem. Przelknalem sline. Nie zamierzalem stracic opanowania, to byloby glupie.
— To naprawde fascynujace — powiedzialem. — Nie zabilbys mnie. I nie chcialbys stac sie kims takim jak ja.
— Zgadza sie.
— Nie. Nie wierze ci — powiedzialem po raz wtory.
Drobny cien przebiegl mu przez twarz, ale to byl ciekawy cien. To byla obawa, ze dostrzeglem w nim jakas slabosc, ktorej on sam nie byl swiadomy.
Siegnalem po jego pioro.
— Pozwolisz? I kartke papieru?
Podal mi natychmiast jedno i drugie. Siadlem za biurkiem na fotelu gospodarza. Wszystko bylo bez zarzutu — suszka, maly skorzany kubeczek, w ktorym trzymal piora, nawet teczki z manilowego papieru. Bez zarzutu jak on sam, przygladajacy mi sie na stojaco, kiedy pisalem.
— To numer telefonu — powiedzialem. Wsunalem mu do reki kawalek kartki. — Paryski numer adwokata, ktory zna mnie pod prawdziwym nazwiskiem, Lestat de Lioncourt, bedacym, sadze, w twoich aktach? Oczywiscie adwokat nie wie o mnie tego, co ty wiesz, ale moze do mnie dotrzec. A raczej, to ja zawsze jestem z nim w kontakcie.
Nic nie powiedzial, ale popatrzyl na swistek i zapamietal numer.
— Zatrzymaj to — powiedzialem. — Kiedy zmienisz zdanie, kiedy zapragniesz zostac niesmiertelnym i bedziesz chetny to wyznac, zadzwon. Wtedy powroce.
Juz mial zaprotestowac. Gestem nakazalem mu milczenie.
— Nigdy nie wiesz, co sie moze stac — powiedzialem. Rozsiadlem sie wygodnie w fotelu i skrzyzowalem rece na piersi. — Mozesz sie przekonac, ze cierpisz na smiertelna chorobe; mozesz zostac kaleka po nieszczesliwym upadku. Moze zaczniesz miec koszmary, w ktorych bedziesz trupem, nic nie znaczacym strzepem scierwa. To niewazne. Kiedy zdecydujesz sie na to, co mam do zaproponowania, dzwon. I pamietaj, prosze, nie twierdze, ze ci to dam. Moze nigdy tego nie uczynie. Mowie tylko, ze kiedy zdecydujesz, ze chcesz to miec, rozpocznie sie dialog.
— On juz sie zaczal.
— Nie, nie zaczal sie.
— Nie sadzisz, ze powrocisz? — zapytal. — Mysle, ze zrobisz to bez wzgledu na moj telefon.
To bylo kolejne male zaskoczenie. Poczulem drobne uklucie ponizenia. Mimo wszystko usmiechnalem sie do niego. Byl bardzo interesujacym czlowiekiem.
— Ty mocny w gebie angielski draniu — powiedzialem. — Jak smiesz odzywac sie do mnie z takim poblazaniem? Moze powinienem zabic cie od razu.
To mi sie udalo. Byl wstrzasniety. Ukrywal to calkiem niezle, ale widzialem, co trzeba. Poza tym wiedzialem, jak przerazajacy moze byc moj wyglad, zwlaszcza kiedy sie usmiechalem.
Doszedl do siebie zadziwiajaco szybko. Zlozyl swistek i wsunal go do kieszeni.
— Zechciej przyjac moje przeprosiny — powiedzial. — Chcialem rzec, ze licze na twoj powrot.
— Zadzwon. — Przygladalismy sie sobie przez dluga chwile. Wreszcie znow usmiechnalem sie nieznacznie i wstalem, szykujac sie do odejscia. Rzucilem okiem na biurko.
— Dlaczego nie mam wlasnej teczki? — spytalem.
Na chwile jego twarz stracila wszelki wyraz, a nastepnie cudownym sposobem znow odzyskal kontenans.
— Przeciez masz ksiazke! — Wskazal Wampira Lestata na polce.
— Och, tak, zgadza sie. No coz, dzieki za przypomnienie. — Zawahalem sie. — Ale, wiesz, wydaje mi sie, ze powinienem miec wlasna teczke.
— Zgadzam sie z toba. Natychmiast ja zaloze. To byla zawsze tylko kwestia… czasu.
Nie moglem sie powstrzymac, zeby sie cicho nie rozesmiac. Sklonilem sie lekko na pozegnanie, a on z wdziekiem odpowiedzial mi tym samym.
Potem przemknalem obok niego tak szybko, jak tylko potrafilem, zlapalem Louisa, wyskoczylem natychmiast przez okno i unioslem sie nad ziemia, az opadlem na pusty odcinek londynskiej drogi.
Bylo tu ciemniej i zimniej pod tymi debami zaslaniajacymi ksiezyc. Czulem sie cudownie. Nigdzie nie bylo mi cudowniej niz w calkowitym mroku! Stalem z rekami w kieszeniach, spogladajac z daleka na mglista aureole wiszaca nad Londynem i nie moglem powstrzymac sie od smiechu.
— Och, to bylo cudowne, idealne! — powiedzialem, zacierajac rece, a potem zlapalem dlonie Louisa, jeszcze zimniejsze niz moje.
Wyraz jego twarzy wprawil mnie w upojenie. Czulem, ze zaraz dostane prawdziwego ataku smiechu.
— Jestes draniem, rozumiesz?! — powiedzial. — Jak mogles zrobic cos takiego temu biedakowi? Czart z ciebie, Lestacie. Powinienes zostac przykuty do sciany w lochu!
— Och, daj spokoj, Louisie — powiedzialem. Nie potrafilem przestac sie smiac. — Czego sie po mnie spodziewales? Poza tym facet jest badaczem zjawisk nadprzyrodzonych. Nie dostanie hysia. Czego wszyscy sie po mnie spodziewaja? — Objalem go za ramie. — Daj spokoj, chodzmy do Londynu. To dlugi marsz, ale jest wczesnie. Nigdy nie bylem w Londynie. Wyobrazasz sobie? Chce zobaczyc West End i Mayfair, i Tower, tak, przede wszystkim chodzmy do Tower. Chce nakarmic sie w Londynie! Rusz sie.
— Lestacie, tu nie ma nic do smiechu. Mariusz bedzie wsciekly. Wszyscy beda wsciekli!
Moj atak smiechu osiagnal apogeum. Ruszylismy droga, obierajac dobre tempo. Maszerowanie to byla prawdziwa frajda. Nic nigdy nie zastapi tej zwyczajnej czynnosci, kiedy czuje sie ziemie pod stopami, slodka won z pobliskich kominow i wilgotny chlod glebokiej zimy ukrytej w lasach. Och, to bylo cudowne. A kiedy dotrzemy do Londynu, sprawi sie Louisowi przytulne, zimowe palto z futrzanym kolnierzem, aby bylo mu rownie cieplo jak teraz mnie.
— Slyszysz, co mowie do ciebie? — powiedzial. — Przeszlosc nie nauczyla cie niczego, prawda? Jestes jeszcze bardziej niepoprawny, niz byles!
Znow zaczalem sie smiac, nie mogac nad soba zapanowac.
Potem, trzezwiejac nieco, zaczalem przypominac sobie twarz Dawida Talbota w chwili, w ktorej rzucil mi wyzwanie. No coz, moze mial racje. Wroce. Kto mowi, ze nie moge wrocic i porozmawiac z nim, jesli mi sie