Kiedy dotarl do wiekowego domu, zastal kompletny bezruch. Ani jednego straznika. Ani zywej duszy. Nagle przed wejsciem wyrosla sylwetka Armanda. Znowu on.
Wylonil sie bezszelestnie z cieni w swiatlo ksiezyca, mlody chlopak w brudnych dzinsach i znoszonej dzinsowej kurtce. Objal Daniela ramieniem i lagodnie ucalowal. Jakze ciepla byla jego skora, pelna swiezej krwi ofiary. Daniel roil sobie, ze czuje jej zapach, won zywej istoty nadal ciagnaca sie za Armandem.
— Chcesz wejsc do tego domu? — szepnal. Zaden zamek nie moglby go powstrzymac. Daniel drzal, na krawedzi placzu. Dlaczego? Byl tak rozradowany jego widokiem, dotknieciem, ach, do diabla!
Weszli do ciemnych, niskich pomieszczen; napor ramienia Armanda byl Danielowi dziwnie mily. Ach tak, witaj, intymnosci, bo to przeciez ty, czyz nie? Ty, moj sekretny…
Sekretny kochanku — nazwal w myslach Armanda.
Tak.
A gdy zatrzymali sie w zrujnowanej jadalni ze slawnymi, ledwie widocznymi w pomroce malowidlami sciennymi przedstawiajacymi rytualne biczowanie, Daniel nagle zdal sobie sprawe: — On mnie jednak nie zabije. Nie zrobi tego. Oczywiscie, nie uczyni mnie tym, kim sam jest, ale nie zabije mnie. Nie takim pas zakonczy sie ten taniec.
— Jakze mogles tego nie wiedziec — rzekl Armand, czytajac w jego myslach. — Kocham cie. Gdybym ciebie nie pokochal, zabilbym cie juz wczesniej, to oczywiste.
Blask ksiezyca saczyl sie przez drewniane koronki. Bujne postaci z malowidel ozyly na czerwonym tle koloru zaschlej krwi.
Daniel przeszywal wzrokiem istote, ktora mial przed soba, wygladajaca jak czlowiek i mowiaca jak czlowiek, ale nie bedaca nim. W jego postrzeganiu zaszla koszmarna zmiana: widzial bowiem wielkiego owada, monstrualnego drapieznika, ktory pozarl miliony ludzi. A przeciez jednak kochal to cos. Kochal gladka biala skore i wielkie ciemnopiwne oczy. Kochal nie dlatego, ze wygladalo jak lagodny myslacy mlodzieniec, ale dlatego, ze bylo upiorne, straszne i obmierzle, a rownoczesnie piekne. Kochal tak, jak ludzie kochaja zlo, wstrzasajace nimi do glebi duszy. Wyobraz sobie ten rodzaj zabijania — po prostu odbieranie zycia za kazdym razem, kiedy sie tylko zapragnie, zwyczajne mordowanie, zatapianie w kims klow i zabieranie wszystkiego, co tylko ten ktos moze dac.
Spojrz, co on ma na sobie. Niebieska koszula z bawelny, dzinsowa kurtka z miedzianymi guzikami. Skad to wzial? Zdjal z ofiary, tak; wyjal noz i odarl ja ze skory, gdy byla jeszcze zywa? Nic dziwnego, ze oni cuchna sola i posoka, chociaz niczego nie widac. A wlosy ma tak przystrzyzone, jakby nie mialy siegnac do ramion w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin. To jest zlo. To jest iluzja. Tym wlasnie chce byc — uslyszal w swojej glowie — i wlasnie dlatego nie moge zniesc jego widoku.
Usta Armanda poruszyly sie w lagodnym, lekko ukrywanym usmiechu. A potem jego oczy zamglily sie i znikly za powiekami. Pochylil sie nad Danielem i wcisnal ustami w jego szyje.
Kolejny raz, jak wtedy, w pokoiku na Divisadero Street w San Francisco, Daniel poczul ostre zeby przeszywajace skore, nagly bol i tetniace cieplo.
— Czy wreszcie mnie zabijasz? — Ogarnely go sennosc, ogien, milosc. — Tak, zrob to.
Jednak Armand wysaczyl tylko kilka kropli, po czym uwolnil Daniela z objec i lagodnie naciskajac na jego ramiona, zmusil go, by ukleknal. Kiedy Daniel uniosl wzrok, zobaczyl krew plynaca z nadgarstkow Armanda. Jej smak wywolal w nim przeszywajace, potezne uderzenia pradu. Przez jedno mgnienie oka Pompeje wydaly sie pelnym szeptow i placzow nieokreslonym, pulsujacym sladem dawnych cierpien i smierci. Tysiace ludzi ginacych w dymie i popiolach, tysiace umierajacych razem. Razem! — rozdzwonilo sie Danielowi w glowie. Przylgnal do Armanda, ale krew znikla. Pozostal tylko smak… nic wiecej.
— Jestes moj, piekny chlopcze — rzekl Armand.
Kiedy Daniel przebudzil sie nastepnego ranka w lozku rzymskiego Excelsiora, zdal sobie sprawe, ze juz nigdy wiecej nie ucieknie od Armanda. Ten przybyl niecala godzine przed zachodem slonca. Udadza sie teraz do Londynu, samochod czeka, by zabrac ich na lotnisko. Jest jednak jeszcze dosyc czasu na jeszcze jeden uscisk, na jeszcze jedna niewielka wymiane krwi.
— Masz, z mojej szyi — wyszeptal Armand, obejmujac glowe Daniela. Cudowne, ciche pulsowanie. Swiatlo lamp rozblyslo, zalalo pokoj.
Kochankowie — tyle tylko pomyslal Daniel. Tak oto rozpoczal sie ekstatyczny i pochlaniajacy romans.
— Jestes moim nauczycielem — rzekl Armand. — Nauczysz mnie wszystkiego o tym stuleciu. Juz teraz ucze sie tajemnic, ktore umykaly mi od poczatku. Po wschodzie slonca bedziesz spal, jesli zechcesz, ale noce sa moje.
Zanurkowali w sam srodek zycia. Armand mial chlonnosc i blyskotliwosc geniusza; kiedy wieczorem byl juz po wczesnym polowaniu, bez trudu uchodzil za czlowieka wszedzie, gdzie sie udawali. O tej porze jego skora byla rozpalona, twarz — pelna dziwnej ciekawosci, usciski — goraczkowe i szybkie.
Tylko inny niesmiertelny dotrzymalby mu kroku. Daniel zapadal w drzemke w filharmoniach i operach oraz podczas setek seansow filmowych, na ktore ciagnal go Armand. Podczas nieskonczonych przyjec i tlocznych halasliwych zebran towarzyskich od Chelsea do Mayfair, Armand debatowal o polityce i filozofii ze studentami lub swiatowymi kobietami, z kazdym, kto dal mu chocby najmniejsza szanse. Oczy zachodzily mu lzami z podniecenia, glos tracil lagodny niesamowity rezonans i nabieral twardego ludzkiego akcentu.
Fascynowaly go modne stroje, nie dla ich urody, lecz dla przeslania, ktorego, jego zdaniem, byly wyrazem. Ubieral sie w dzinsy i bawelniane bluzy, jak Daniel, lub przywdziewal wloczkowe swetry i robociarskie buciory z niewyprawnej skory, skorzane kurtki i odblaskowe okulary zepchniete na czubek glowy. Nosil tez garnitury szyte na miare i smokingi, a kiedy mial taki kaprys — frak; wlosy czasem obcinal krotko, upodabniajac sie do studenta Cambridge, a czasem zostawial dlugie i falujace jak grzywa aniola.
Wydawalo sie, ze bez konca wdrapuja sie co dzien po innych ciemnych schodach, by dotrzec do jakiegos malarza, rzezbiarza lub fotografa albo zeby obejrzec jakis wyjatkowy, nigdy nie dopuszczony do rozpowszechniania, niemniej jednak rewolucyjny film. Spedzali wiele godzin w pozbawionych cieplej wody mieszkaniach, gdzie rozbrzmiewala muzyka rockowa, a ciemnookie kobiety parzyly ziolowa herbate, ktorej Armand nigdy nie pil.
Oczywiscie i mezczyzni, i kobiety zakochiwali sie w Armandzie, „jakze niewinnym, jakze namietnym, jakze inteligentnym”. Tez mi odkrycie. Prawde powiedziawszy, moc uwodzenia Armanda byla prawie poza jego kontrola. To wlasnie Daniel musial klasc sie z tymi nieszczesnikami, jesli Armandowi udalo sie to zaaranzowac, podczas kiedy sam przygladal sie wszystkiemu z pobliskiego fotela, piwnooki kupidyn o cieplym akceptujacym usmiechu. Doswiadczajac obserwowanych namietnosci, goracych, porazajacych nerwy, Daniel drazyl obce cialo w rosnacej pustce, pobudzony podwojna celowoscia kazdego intymnego gestu. A potem lezal wpatrzony w Armanda, pelen urazy i chlodu.
W Nowym Jorku bez opamietania chodzili na wernisaze, do kawiarni i barow; adoptowali mlodego tancerza, oplacajac czesne za cala jego nauke. Siadywali na werandach w Soho i Greenwich Village, proznujac z kazdym, kto sie zatrzymywal i dolaczal do nich. Chodzili na wieczorne wyklady z literatury, filozofii, historii sztuki i polityki. Studiowali biologie, kupili mikroskopy, zbierali okazy przyrodnicze. Zglebiali ksiazki z astronomii i budowali gigantyczne teleskopy na dachach domow, w ktorych zatrzymywali sie na kilka dni, a najwyzej na miesiac. Chodzili na mecze bokserskie, koncerty rockowe, broadwayowskie musicale.
Technologiczne wynalazki zaczely byc obsesja Armanda. Najpierw miksery kuchenne, w ktorych sporzadzal przerazajace mikstury, zestawiajac skladniki na podstawie doboru kolorow; potem kuchenki mikrofalowe, w ktorych smazyl karaluchy i szczury. Byl oczarowany zsypami na smieci; karmil je papierowymi recznikami i calymi kartonami papierosow. Nastepnie przyszla kolej na telefony. Wydzwanial do miejsc lezacych po drugiej stronie planety, godzinami rozmawiajac ze smiertelnymi w Australii lub w Indiach. Wreszcie pochlonela go telewizja, tak doszczetnie, ze ich mieszkanie zapelnilo sie ryczacymi glosnikami i migajacymi ekranami.
Kazda scena z blekitnym niebem wprawiala go w zachwyt. Potem musial obejrzec wiadomosci, seriale, dokumenty, a wreszcie kazdy nakrecony film, niezaleznie od tego, ile byl wart.
Przypadl mu do gustu pewien szczegolny obraz. Ogladal raz za razem „Lowce androidow” Ridleya Scotta, zafascynowany Rutgerem Hauerem, poteznie zbudowanym aktorem, ktory jako przywodca zbuntowanych androidow objawia sie swojemu ludzkiemu stworcy, caluje go, a potem miazdzy czaszke. Trzask kosci i wyraz