Armanda, poczul jego reke na plecach.
— Co ja mam z toba poczac, moj ukochany? — uslyszal glos Armanda. — Zwlaszcza teraz, kiedy sam tak sie boje.
Znow ciemnosc. Czul w ustach ostry smak koniaku, dlon Armanda wciaz na swoim ramieniu, ale juz snil.
Blizniaczki szly przez pustynie; slonce bylo wysoko, palilo biale ramiona i twarze. Nabrzmiale wargi popekaly z pragnienia, krew zbroczyla suknie.
— Przywolajcie deszcz — wyszeptal Daniel — potraficie to zrobic.
Jedna z siostr upadla na kolana, druga uklekla obok i objela kleczaca. Rude wlosy przy rudych wlosach.
Z oddali znow slyszal Armanda. Mowil, ze sa zbyt daleko na pustyni. Nawet ich duchy nie moga sprowadzic deszczu w takie miejsce.
Dlaczego? Czy duchy nie sa wszechwladne?
Znow poczul lagodny pocalunek Armanda.
Blizniaczki pokonywaly niska gorska przelecz. Nie ma tam cienia, slonce bowiem jest dokladnie nad nimi, a skalne pochylosci sa zbyt zdradzieckie, aby sie po nich wspinac. Ida bez konca. Czy nikt im nie pomoze? Potykaja sie i przewracaja co kilka krokow. Skala jest tak goraca, ze parzy. Wreszcie jedna z siostr pada twarza na piasek, a druga kladzie sie na niej, zaslaniajac wlosami.
Och, gdyby tylko nastal wieczor z chlodna bryza.
Nagle ta, ktora oslaniala siostre, podnosi wzrok. Cos poruszylo sie na skalach. Po chwili spada kamien, slychac echo kocich krokow. Wtem Daniel widzi ludzi pokonujacych rozpadliny, mezow pustyni, takich samych od tysiecy lat, ciemnoskorych, w bialych gestych zawojach.
Mezczyzni sa juz blisko i siostry podnosza sie na kolana. Tamci ofiarowuja im wode. Oblewaja nia blizniaczki, ktore wybuchaja smiechem i papla rozhisteryzowane, tak wielka jest ich ulga, ale mezowie pustyni ich nie rozumieja. Zatem jedna z nich wyraznym i jednoznacznym gestem wskazuje na brzuch siostry, a potem sklada ramiona jakby kolysala niemowle. Ach tak. Mezczyzni unosza brzemienna i wszyscy ruszaja ku osadzie.
Blizniaczki zasypiaja przy swietle ogniska, bezpieczne posrod Beduinow, mezow pustyni. Czy to mozliwe, ze ich historia siega wiele tysiecy lat wstecz? O swicie ta z blizniaczek, ktora nie jest brzemienna, wstaje. Obserwowana przez siostre oddala sie ku kepie oliwek i podnosi rece; wydawaloby sie, ze wita slonce. Inni sie obudzili; zbieraja sie, patrza. Budzi sie wiatr, lagodnie poruszajacy galeziami. Spada deszcz, lekki slodki deszcz.
Gdy Daniel otworzyl oczy, byl juz w samolocie.
Natychmiast rozpoznal lagodne zolte swiatlo malej sypialni i jej sciany wylozone bialymi plastikowymi panelami. Wszystko jest z syntetykow, twarde i polyskliwe jak wielkie zebra prehistorycznych stworzen. Czy wydarzenia zatoczyly pelny krag? Technologia odtworzyla komore Jonasza w brzuchu wielkiej ryby.
Spoczywal na lozu, ktore nie mialo zaglowka, podnozka, nog ani ramy. Ktos obmyl mu dlonie i twarz. Byl swiezo ogolony. Ach, jak wybornie sie czul. Ryk silnikow byl w tym przestworze ciszy niczym oddech wielkiej ryby tnacej morze. Daniel widzial rzeczy wokol siebie bardzo dokladnie, kazda z osobna. Karafka. Bourbon. Mial na niego ochote, ale byl zbyt wyczerpany, aby sie poruszyc. I cos bylo nie tak, cos… Podniosl reke, by dotknac szyi. Amulet przepadl! Ale to nie mialo znaczenia. Armand byl obok.
Siedzial przy stoliczku obok okna przypominajacego oko wielkiej ryby; plastikowa powieka byla zupelnie opuszczona. Obcial wlosy. Mial na sobie czarne welny, piekne i delikatne, i czarne lsniace buty jak trup przygotowany do pogrzebu. Ponure to wszystko. Ktos zaraz odczyta psalm dwudziesty trzeci. Przyniescie z powrotem biale stroje.
— Umierasz — rzekl miekko Armand.
— „Chociazbym chodzil ciemna dolina” i tak dalej — szepnal Daniel. W gardle mu zaschlo i bolala go glowa. To, o czym myslal, nie mialo znaczenia. Wszystko powiedziano juz dawno temu.
Armand znow odezwal sie bez slow, laserowy promien dotknal mozgu Daniela:
— Czy bedziemy przejmowac sie tym, co incydentalne? Wazysz teraz niecale szescdziesiat piec kilogramow. Alkohol zjada cie od srodka. Jestes na wpol szalony. Nie zostalo na swiecie prawie nic, czym moglbys sie rozkoszowac.
— Poza tym, ze od czasu do czasu moge z toba porozmawiac. Tak latwo sluchac wszystkiego, co masz do powiedzenia.
Glos Armanda w glowie Daniela:
— Gdybys sie ze mna spotkal, to by tylko pogorszylo twoj stan. Jesli wszystko potoczy sie tak jak dotychczas, umrzesz w ciagu pieciu dni.
To doprawdy nieprzyjemne. Ale jesli tak, to dlaczego uciekalem?
Brak odpowiedzi.
Jakze wszystko bylo przejrzyste. Nie tylko ryk silnikow, ale przedziwny ruch samolotu, jego nie konczace sie nieregularne falowanie, jakby posuwal sie w powietrzu, podskakujac, nurkujac, zakrecajac i od czasu do czasu wznoszac. Wieloryb mknacy wielorybim szlakiem, jak mawial to Beowulf.
Wlosy Armanda byly porzadnie zaczesane na bok. Zloty zegarek na rece, jedno z tych cacek zaawansowanej technologii, ktore tak uwielbial. Pomyslec, ze za dnia to urzadzenie wyswietla cyferki w trumnie. Czarna, wrecz staromodna marynarka z waskimi klapami, kamizelka z czarnego jedwabiu. Jego twarz, tak… nakarmil sie niewatpliwie. Nakarmil sie do syta.
Glos w glowie Daniela:
— Czy pamietasz cokolwiek z tego, co mowilem ci wczesniej?
— Tak — odparl, chociaz, prawde mowiac, trudno mu bylo cokolwiek sobie przypomniec. Pamiec wrocila nagle, zaciazyla mu. — Cos o powszechnym unicestwieniu. Ale ja umieram. Oni umieraja, ja umieram. Oni zasmakowali niesmiertelnosci przed smiercia; ja jestem tylko zywy. Widzisz? Pamietam. Teraz chcialbym bourbona.
— Czy nie moge zrobic nic, co by natchnelo cie ochota do zycia?
— Wciaz ta sama spiewka. Jak znowu zaczniesz, wyskakuje.
— W takim razie czy mnie wysluchasz? Naprawde wysluchasz?
— Co mam zrobic? Nie moge uciec od twojego glosu; jest jak malutki mikrofon w mojej glowie. Co to, lzy? Bedziesz nade mna szlochac?
Przez krotka chwile wygladal niezwykle mlodo. Coz, za parodia prawdy.
— Niech cie diabli porwa, Danielu — powiedzial glosno.
Przeszedl go dreszcz. Strasznie jest widziec Armanda cierpiacego. Nie odpowiedzial.
— Nie mielismy byc tacy, jacy jestesmy — powiedzial Armand — wiesz o tym. Nie musiales czytac ksiazki Lestata, zeby sie o tym dowiedziec. Kazdy z nas moglby ci powiedziec, ze to wynaturzenie, demoniczna synteza…
— W takim razie to, co napisal Lestat, jest prawda. — Demon posiadl Matke i Ojca, starozytnych Egipcjan. No, w kazdym razie duch. Wowczas nazywano go demonem.
— Prawda nie ma znaczenia. Poczatki nie sa juz wazne. Wazne, ze koniec jest byc moze bliski.
Ogromne stezenie paniki, powrot atmosfery snu, przerazliwy krzyk blizniaczek.
— Sluchaj — powiedzial cierpliwie Armand, odwolujac go od dwoch kobiet. — Lestat obudzil cos lub kogos…
— Akasze… Enkila.
— Moze. Niewykluczone, ze jest ich wiecej niz jedno czy dwoje. Nikt nie jest tego pewien. Slychac niewyrazny, powracajacy krzyk, ostrzezenie przed niebezpieczenstwem, ale chyba nikt nie wie, skad pochodzi. Wiadomo tylko, ze jestesmy odnajdywani i unicestwiani, ze domy sabatowe, miejsca, gdzie sie spotykalismy, ida z dymem.
— Slyszalem to ostrzezenie, ten krzyk — szepnal Daniel. — Czasem, w srodku nocy, jest bardzo silny, kiedy indziej to jedynie echo. — Znow ujrzal blizniaczki. To musialo sie z nimi wiazac. — Ale skad wiesz to wszystko o domach sabatowych. o…