— Gdzie naprawde jestesmy? — zapytal Daniel. — Powiedz!
— Powiedzialem. To tylko sen. Ale jesli chcesz znac nazwe tego miejsca, pozwol, by byla to brama zycia i smierci. Przeprowadze cie przez nia. Dlaczego? Bo jestem tchorzem. I za bardzo cie kocham, zeby pozwolic ci odejsc.
Daniel czul wielka radosc, wielki, chlodny, upajajacy triumf. Wiec jednak nadeszla wymarzona chwila i odnalazl sie w straszliwym, niepowstrzymanym spadaniu czasu. Przestal byc jednym sposrod rojnych milionow, ktorym przeznaczony jest sen w tej mokrej wonnej ziemi, pod badylami polamanych kwiatow, bez imienia ni wiedzy, bez widoku swiata.
— Niczego ci nie obiecuje. Jakzebym mogl? Powiedzialem, co cie czeka.
— Niewazne. Razem z toba wyjde naprzeciw naszej przyszlosci.
Powieki na zmeczonych starych oczach Armanda byly zaczerwienione i zwiotczale. Delikatne przybranie, recznie szyte, pajecze, jak przybranie ducha. Czy nie taki byl efekt czarow umyslu tworzacego bez wysilku idealny wizerunek samego siebie?
— Nie placz! To nie fair — powiedzial Daniel. — Oto moje zmartwychwstanie. Jak mozesz plakac? Czy nie wiesz, co to oznacza? Czy to mozliwe, ze nigdy nie wiedziales? — Nagle rozejrzal sie, by objac wzrokiem caly rozlegly basniowy pejzaz, odlegla Wille, pagorki falujace w gorze i ponizej. A gdy zadarl glowe, niebiosa wprawily go w zdumienie. Nigdy nie widzial tak wielu gwiazd.
Wydawalo sie, ze niebo oddala sie nieustannie z takim bogactwem i jasnoscia gwiazd, ze konstelacje pogubily sie bez reszty. Zadnego wzoru. Zadnego przeslania. Tylko cudowne zwyciestwo czystej energii i materii. Ujrzal Plejady — ukochana konstelacje przesladowanych przez los rudowlosych siostr ze snu — i usmiechnal sie. Zobaczyl blizniaczki na szczycie gory; byly razem, szczesliwe. To wzbudzilo w nim radosc.
— Powiedz slowo, milosci moja — rzekl Armand. — Zrobie to. I tak kiedys trafimy razem do piekla.
— Czy nie pojmujesz? — powiedzial Daniel — Tak zapadaja wszystkie ludzkie decyzje! Czy myslisz, ze matka wie, co stanie sie kiedys z dzieckiem, ktore jest jeszcze w jej lonie? Jestesmy straceni, powiadam ci. Coz to ma za znaczenie, jesli ofiarujesz mi swoj dar i okaze sie, ze popelniles blad! Nie ma czegos takiego jak blad! Jest tylko desperacja i pragnienie! Pragne zyc z toba wiecznie.
Otworzyl oczy. Sufit kabiny samolotu, lagodne zolte swiatlo odbijajace sie w plastikowych panelach, a potem znow ogrod, zapachy, kwiaty niemal wzlatujace z lodyg.
Stali pod uschlym drzewem owinietym mnostwem purpurowych kwiatow wistarii. Kiscie woskowanych platkow gladzily go po twarzy. Cos sobie przypomnial, cos, o czym dowiedzial sie dawno temu — ze starozytny lud nazywal jednym slowem kwiat i krew. Nagle ostre kly wbily mu sie w kark.
Jego serce znalazlo sie w poteznym uscisku. Napor byl nie do zniesienia. Widzial przez ramie Armanda, dokola osuwala sie noc, a gwiazdy rozrastaly sie jak wilgotne pachnace kielichy kwiatow. Unosili sie do nieba!
Przez ulamek sekundy zobaczyl Wampira Lestata nurkujacego w swoim dlugim czarnym samochodzie. Przypominal lwa z grzywa rozwiana na wietrze; oczy mial pelne szalonego rozbawienia i szampanskiego humoru. Odwrocil sie i popatrzyl na Daniela, a z jego gardla dobyl sie gleboki, lagodny smiech.
Louis tez tam byl. Stal w pokoju przy Divisadero Street, wygladajac przez okno, i czekal, az wreszcie powiedzial:
— Tak, chodz, Danielu, jesli tak musi byc.
Oni jednak nie wiedzieli o spalonych domach sabatowych! Nie wiedzieli o blizniaczkach! O ostrzegawczym krzyku!
Teraz wszyscy byli w zatloczonym pokoju w Willi; Louis, ubrany w surdut, opieral sie o polke kominka. Wszyscy tam byli! Nawet blizniaczki!
— Jak to dobrze, ze przyszliscie — powiedzial Daniel. Najpierw ucalowal Louisa, a potem ceremonialnie pozostalych. — Spojrzcie, moja skora jest tak biala jak wasza!
Krzyknal nagle, kiedy jego serce zostalo wypuszczone z uscisku i powietrze naplynelo do pluc. Znow ogrod. Trawa wszedzie wokol. Ogrod wyrosl mu ponad glowe. Nie zostawiajcie mnie tu — zwrocil sie do nich bezglosnie. — Nie tu, w ziemi.
— Pij, Danielu. — Ksiadz wyglaszal formulke po lacinie, nalewano mu do ust wino komunii swietej. Rude blizniaczki wziely swiete miski: serce, mozg. — Oto mozg i serce matki mojej, ktore pochlone z calym szacunkiem dla ducha matki mojej…
— Boze, daj mi to! — Przewrocil kielich na marmurowa posadzke kosciola tak niezdarnie, ale na Boga! Krew!
Usiadl, miazdzac Armanda w uscisku, wysysajac ja z niego lyk po lyku. Przewrocili sie razem na miekkie grzadki kwiatow. Armand lezal obok, a on mial usta na jego szyi; krew plynela niepowstrzymanym zrodlem.
— Wejdz do Willi Tajemnic — rzekl Louis, dotykajac jego ramienia. — Czekamy. — Blizniaczki obejmowaly sie nawzajem i gladzily po dlugich lokach.
Dzieciaki wydzieraly sie przed hala, bo skonczyly sie bilety. Zamierzaly obozowac na parkingu do nastepnego wieczoru.
— Mamy bilety? — zapytal Armanda. — Armandzie, bilety!
Niebezpieczenstwo! — dotarl do niego sygnal. Lod. Wolanie pochodzilo od zlapanego w lodowa pulapke!
Poczul mocne uderzenie. Unosil sie w powietrzu.
— Spij, ukochany.
— Chce wrocic do ogrodu, do Willi. — Probowal otworzyc oczy. Bolal go brzuch. Jaki przedziwny bol, jakby oddalony.
— Wiesz, ze on jest pogrzebany pod lodem?
— Spij — rzekl Armand, przykrywajac go kocem. — Kiedy sie obudzisz, bedziesz dokladnie taki jak ja. Umarly.
San Francisco. Nie otworzyl jeszcze oczu, a wiedzial, ze tam jest. Co za upiorny sen, jak dobrze, ze sie zakonczyl — brak powietrza, czern, gwaltowne i przerazajace prady morskie! Ale ten sen zblakl. Sen bez dzwiekow, jedynie odglosy wody, dotyk wody! Sen budzacy niewymowny lek. Byl w nim kobieta, bezradna, pozbawiona jezyka, ktorym moglaby wyrazic wolanie o pomoc.
Niech sobie zniknie.
Bylo cos znajomego w powiewie calujacym jego twarz, w bialej swiezosci, ktora prawie czul. Oczywiscie, San Francisco. Chlod przesuwal sie po nim jak opiety stroj, a rownoczesnie w srodku czul cudowne cieplo.
Niesmiertelny. Na zawsze.
Otworzyl oczy. Armand go tu umiescil. W kleistej czerni snu slyszal Armanda nakazujacego mu pozostac na miejscu. Armand powiedzial, ze tu bedzie bezpieczny.
Tu.
Przeszklone drzwi otwarte na calej dlugosci przeciwleglej sciany. A sam pokoj zasobny, obficie umeblowany, jedno z tych wspanialych pomieszczen, ktore wyszukiwal Armand i ktore tak uwielbial.
A te powiewajace firanki z czystej koronki; a te biale piora zwijajace sie i plonace na kobiercu z Aubusson. Wstal i podszedl do drzwi.
Miedzy nim a lsniacym wilgocia niebem wisiala gesta siec konarow. Sztywna zielen cyprysow Monterey. A dalej, za galeziami, na tle aksamitnej czerni zobaczyl wielki gorejacy luk Golden Gate Bridge. Mgla jak gesty bialy dym wylewala sie spoza przeogromnych wiez, klebila sie, usilujac polknac stalowe kolumny, a potem znikla, jakby most, mieniac sie strumieniami ruchu samochodowego, sam ja spalal.
Zbyt wspanialy jest ten widok — nasycone zarysy ciemnych wzgorz przeslonietych oponczami cieplych swiatel. Ach, uszczknac tylko jeden drobny szczegol — mokre dachy uciekajace w dol albo powykrecana galaz, bliska na wyciagniecie reki. Jak skora slonia jest ta kora, ta zywa powloka.
Niesmiertelny… na zawsze.
Przesunal dlonia po wlosach i poczul lagodne mrowienie. Podniosl palce; skora pamietala ich lagodny nacisk. Wiatr szczypal cudownie. Cos sobie przypomnial. Sprawdzil swoje kly. Tak, byly przepieknie dlugie i ostre.