ze wszystkich stron swiata — ich tez, oczywiscie, lubil.
Lubil spacerowac wieczorem po Damaszku i w naglych przeblyskach niespojnych wspomnien ogladac na tamtych ulicach miasta starozytnych Rzymian, Grekow, Persow, Egipcjan.
Lubil biblioteki, w ktorych odkrywal dawne budowle w wielkich, gladkich, milo pachnacych ksiegach. Fotografowal nowe miasta wokol siebie i czasem potrafil nalozyc na zdjecia obrazy, ktore rodzily mu sie w myslach. Na przyklad na jego fotografii z Rzymu byli Rzymianie w tunikach i sandalach, nalozeni na wersje wspolczesne w grubej, topornie skrojonej odziezy.
O tak, zawsze bylo wokol niego wiele do lubienia — skrzypcowa muzyka Bartoka, male dziewczynki w snieznobialych sukienkach, wychodzace o polnocy z kosciola, po chrzescijanskiej mszy.
Oczywiscie, lubil tez krew ofiar. To bylo nieuniknione i wcale nie zabawne. Smierc go nie bawila. Dopadal ich w milczeniu; nie chcial ich znac. Wystarczylo, ze niedoszla ofiara odezwala sie do niego, a natychmiast ja porzucal. Uwazal, ze nie przystoi rozmawiac z tymi slodkimi, lagodnie spozierajacymi istotami, a potem pic ich krew, lamac kosci, wysysac szpik i rozgniatac konczyny na kapiaca miazge. A tak wlasnie teraz ucztowal, okrutnie i gwaltownie. Pozadanie obezwladnialo go swoja zarloczna monotonia, nie majaca nic wspolnego z pragnieniem. Potrafil delektowac sie trzema czy czterema smiertelnymi w jedna noc.
Mimo to mial pewnosc, absolutna pewnosc, ze kiedys byl istota ludzka. Tak, chodzil wtedy w sloncu w upalne dni, chociaz obecnie bylo to jak najbardziej wykluczone. Widzial siebie siedzacego przy prostym drewnianym stole i rozcinajacego miedzianym kozikiem dojrzala pomarancze. Widzial ten piekny owoc. Znal jego smak. Znal smak chleba i piwa. Widzial blask slonca i matowy zolty piasek, ktory ciagnal sie daleko wokol. — Poloz sie i odpoczywaj, przeczekaj zar dnia — powiedziano mu kiedys. Czy byl to ostatni dzien jego egzystencji jako zywej istoty? Tak, trzeba odpoczac, poniewaz krol i krolowa zawezwa caly dwor i cos strasznego, cos…
Nie mogl sobie dokladnie przypomniec.
A przeciez kiedys to wiedzial, w tym rzecz, wiedzial do tej nocy. Tej nocy…
Nie przypominal sobie nawet wtedy, kiedy sluchal Wampira Lestata. Ta postac go fascynowala — piosenkarz rockowy nazywajacy siebie krwiopijca. Rzeczywiscie wygladal na osobe nie z tego swiata, ale coz, to byla telewizja, no nie? Wielu smiertelnych z oszalamiajacego swiata muzyki rockowej wygladalo na istoty nie z tego swiata. A w glosie Wampira Lestata byla taka ludzka namietnosc.
I nie tylko namietnosc; to byla ludzka ambicja szczegolnego rodzaju. Wampir Lestat zapragnal heroizmu. Kiedy spiewal, oglaszal: — Pozwolcie mi ukazac moja istote! Jestem symbolem zla; a jesli jestem symbolem prawdziwym, w takim razie czynie dobrze.
Fascynujace. Tylko czlowiek potrafilby wymyslic taki paradoks. O tym tez wiedzial, bo oczywiscie kiedys byl czlowiekiem.
Mial teraz nadprzyrodzona zdolnosc rozumienia spraw. Tak. Ludzie nie potrafili jego sposobem, spojrzawszy na maszyne, przejrzec zasady jej dzialania. A to, ze wszystko bylo mu znajome, rowniez mialo zwiazek z jego nadprzyrodzonymi mocami. lalo tego, tak naprawde nic nie moglo go zaskoczyc. Ani fizyka kwantowa, ani teoria ewolucji, ani malarstwo Picassa czy dzialanie szczepionek sprawiajacych, ze dzieci za sprawa bakterii uodpornialy sie na chorobe. Bylo tak, jakby wiedzial o wszystkim na dlugo przedtem, zanim sie tu zjawil. Na dlugo przedtem, zanim i mogl rzec: — Mysle, wiec jestem.
Ale pominawszy to wszystko, zachowal ludzkie spojrzenie na swiat. Nikt nie mogl temu zaprzeczyc. Czul ludzki bol z niesamowita i przerazajaca perfekcja. Wiedzial, co to znaczy kochac i byc samotnym, och tak, wiedzial to lepiej niz wszystko inne, a czul najdotkliwiej, kiedy sluchal piosenek Wampira Lestata. To dlatego nie przykladal wagi do slow.
I jeszcze jedno. Im wiecej pil krwi, tym bardziej sie stawal ludzki.
Kiedy objawil sie po raz pierwszy w tym czasie — sobie samemu i innym — wcale nie wygladal na czlowieka. Byl cuchnacym kosciotrupem, szedl droga publiczna w kierunku Aten, kosci oplatane napietymi gumami zyl ukrywal pod warstwa stwardnialej bialej skory. Budzil przerazenie. Ludzie uciekali przed nim, wyciskajac cala moc ze swoich autek. Czytal w ich myslach — widzial siebie ich oczyma — i rozumial, i bylo mu przykro, oczywiscie.
W Atenach postaral sie o rekawiczki i luzny welniany stroj z plastikowymi guzikami, a takze te smieszne nowoczesne buty, ktore zakrywaly cala stope. Owinal twarz szmatami, zostawiajac tylko dziury na oczy i usta. Brudne czarne wlosy przykryl szarym filcowym kapeluszem.
Nadal wybaluszali na niego oczy, ale nie uciekali z krzykiem. O zmierzchu wloczyl sie wsrod gestych tlumow na skwerze Omonia i nikt nie zwracal na niego uwagi. Jakze mily byl wspolczesny zgielk i gwar tego starego miasta, ktore dawno temu bylo rownie zywotne, kiedy z calego swiata zjezdzali tu studenci, by uczyc sie filozofii i sztuki. Kiedy spogladal na Akropol, widzial Partenon taki jak ongis — caly, dom bogini. Nie dzisiejsza ruine.
Grecy byli jak zawsze wspanialymi ludzmi, uprzejmymi i ufnymi, chociaz z racji tureckiej krwi nabrali ciemniejszej karnacji i barwy wlosow. Nie przeszkadzal im jego dziwny przyodziewek. Rozmawial z nimi miekkim, pieszczotliwym glosem, wykazujac idealne opanowanie jezyka — poza niewieloma, jak sie wydawalo, koszmarnymi pomylkami — a oni go uwielbiali. Po pewnym czasie zauwazyl, ze jego cialo z wolna sie wypelnia. Wreszcie pewnej nocy, kiedy zdjal lachmany, ujrzal kontury ludzkiej twarzy. A wiec tak wlasnie wygladal?
Wielkie czarne oczy z delikatnymi kurzymi lapkami i calkiem gladkimi powiekami. Usta mile, usmiechniete. Nos zgrabny, wdzieczny; calkiem mu sie spodobal. A najbardziej podobaly mu sie brwi, rowne i nie krzaczaste, zarysowane na tyle wysoko nad oczami, ze nadawaly twarzy wyraz otwartosci, ukrywanego radosnego i budzacego zaufanie podziwu. Tak, to byla twarz przystojnego mlodego mezczyzny.
Zaczal chodzic z odkryta twarza, noszac wspolczesne spodnie i koszule. Musial jednak trzymac sie cienia. Po prostu byl zbyt gladki i bialy.
Kiedy pytano go, jak sie nazywa, mowil: — Khayman. — Ale nie wiedzial, skad wzielo sie to imie. Wiedzial natomiast, ze kiedys mowiono na niego Beniamin. Byly tez inne imiona. Ale kiedy?… Khayman. Tego pierwszego i tajnego nigdy nie zapomnial. Potrafil narysowac dwa male obrazki, ktore znaczyly „Khayman”, ale nie mial pojecia, skad te symbole pochodza.
Wlasna sila zdumiewala go tak samo jak wszystko inne. Potrafil przechodzic przez gipsowe sciany, mogl uniesc automobil i cisnac go na pobliskie pole. A zarazem byl dziwnie kruchy i lekki. Przebijal dlon na wylot dlugim cienkim nozem. Co za dziwne doznanie! I wszedzie krew. Potem rana sie zasklepiala i musial znowu ja otworzyc, zeby wyciagnac ostrze.
Byl niezwykle lekki, tak, potrafil sie wspiac wszedzie, jakby prawo ciezkosci nie mialo nad nim wladzy, kiedy tylko zdecydowal sie je zlekcewazyc. Pewnej nocy wszedl na wysoki budynek w srodku miasta, po czym sfrunal lagodnie na ulice.
Cudowne. Wiedzial, ze jesli tylko sie odwazy, bedzie mogl pokonywac wielkie odleglosci. A moze… jednak nie.
Mial tez inne moce. Przylapal sie na tym, ze kazdego wieczoru po przebudzeniu slucha glosow z calego swiata. Lezal w mroku, skapany w dzwiekach i slyszal ludzi rozmawiajacych po grecku, angielsku, rumunsku, w hindi. Slyszal smiechy i krzyki bolu. A jezeli lezal zupelnie nieruchomo, slyszal ludzkie mysli — bezladny denny prad, pelen dzikiej egzaltacji, napawajacy lekiem. Nie wiedzial, skad sie biora te mysli ani dlaczego jeden glos pochlania inny. To nie do wiary, czul sie jak Bog sluchajacy modlitw.
Od czasu do czasu, wyraznie oddzielone od ludzkich glosow, docieraly don rowniez glosy niesmiertelnych. Czy byli gdzies inni tacy jak on, czy mysleli, czuli, wysylali ostrzezenie? Ich odlegle potezne i srebrzyste wolania byly latwe do oddzielenia od ludzkiego gwaru.
Owa receptywnosc przysparzala mu jednak bolu. Sprowadzala jakies straszne wspomnienia, uczucie zamkniecia w ciemnosci, w ktorej przez nie konczace sie lata jego jedynym towarzyszem byly glosy. Ogarniala go panika. Nie bedzie sobie tego przypominal. Sa rzeczy, do ktorych nie chce wracac. Na przyklad ploniecia i wiezienia, pamieci o wszystkim i placzu, strasznego, rozdzierajacego placzu.
Tak, zaznal zlego losu. Bywal juz tu, na tej planecie, pod innymi imionami i w innych czasach; ale zawsze ten sam, o lagodnym i optymistycznym usposobieniu, tak bardzo kochajacy. Czy jego dusza wedrowala? Nie, zawsze mial to cialo. Wlasnie dlatego byl taki lekki i silny.
Wreszcie zamykal uszy na te glosy. Prawde powiedziawszy, pamietal stare ostrzezenie: „Jesli nie nauczysz sie zamykac uszu na glosy, doprowadza cie do szalenstwa”. To bylo proste. Uciszal je, zwyczajnie unoszac powieki, otwierajac oczy. Wtedy sluchanie wymagalo natezenia uwagi. Glosy ciagnely swoje, stajac sie jednym irytujacym halasem.