Pochlaniala go terazniejszosc. Tak latwo bylo poznac mysli smiertelnych bedacych w bliskim zasiegu. Mogl na przyklad spiewac albo skupic sie mocno na czymkolwiek w poblizu. Ogarniala go wtedy blogoslawiona cisza. W Rzymie latwo bylo o rozrywke. Jakze uwielbial tamtejsze stare domy w kolorach ochry, spalonej sieny albo butelkowej zieleni. Jakze uwielbial waskie brukowane uliczki. Mogl bardzo szybko jechac samochodem szerokim bulwarem pelnym szczesliwych smiertelnych lub walesac sie po Via Veneto, by znalezc kobiete, w ktorej zakochiwal sie na jakis czas.
Uwielbial tez sprytnych ludzi tej epoki. Byli ludzmi, ale wiedzieli tak wiele. Gdy w Indiach zamordowano premiera, w ciagu godziny caly swiat byl w zalobie. Wszystkie rodzaje katastrof, wynalazkow i cudow medycyny nie przekraczaly zdolnosci pojmowania przecietnego czlowieka. Ludzie igrali z faktami i fanaberiami. Kelnerki pisaly powiesci, ktore z dnia na dzien przysparzaly im slawy. Na filmach wideo robotnicy zakochiwali sie w nagich gwiazdach filmowych. Bogaci nosili papierowa bizuterie, a biedni kupowali drobne brylanciki. Ksiezniczki pojawialy sie na Champs Elysees w starannie dobranych lachmanach.
Och, jak bardzo chcialby byc czlowiekiem. A kim tak naprawde byl? Jacy byli inni — ci, przed ktorych glosami zamykal uszy? Nie bylo to Pierwsze Plemie, co do tego mial pewnosc. Pierwsze Plemie nie potrafilo kontaktowac sie wylacznie za pomoca umyslu. Tylko co to, do diabla, bylo to „Pierwsze Plemie”? Nie mogl sobie przypomniec! Ogarnela go panika. Nie chcial o tym myslec. Zapisywal w notatniku wiersze — wspolczesne i proste, wiedzac, ze sa w najwczesniejszym znanym mu stylu.
Poruszal sie nieustannie po Europie i Azji Mniejszej, czasem piechota, czasem unoszac sie w powietrze i sila woli kierujac w szczegolne miejsce. Rzucal czar na tych, ktorzy mogli mu stanac na drodze, a za dnia spal kamiennym snem w mrocznych kryjowkach, niczym sie nie przejmujac. Slonce juz go nie palilo, ale nie potrafil funkcjonowac w jego blasku. Oczy mu sie zamykaly, kiedy tylko ujrzal swiatlo jutrzenki. Slyszal glos, wszystkie te glosy innych krwiopijcow krzyczacych w mekach — a potem nastepowala cisza. Budzil sie o zachodzie slonca, gotow czytac prawieczne gwiezdne wzory.
Wreszcie stal sie brawurowym lotnikiem. Uniosl sie w gore na przedmiesciach Stambulu, wystrzelil wysoko nad dachy jak balon. Krecil sie, koziolkowal, smiejac do rozpuku, a potem skierowal sie do Wiednia, gdzie dotarl przed switem. Nikt go nie zauwazyl. Poruszal sie za szybko, by mogly go dostrzec ludzkie oczy. A poza tym nie dokonywal tych eksperymencikow w obecnosci wscibskich obserwatorow.
Mial tez inna interesujaca moc. Potrafil podrozowac bez udzialu ciala. Potrafil dosiegnac wzrokiem rzeczy bardzo odleglych. Na przyklad, lezac nieruchomo, myslal o dalekim miejscu, ktore pragnalby zobaczyc, i nagle byl tam. Niektorzy ze smiertelnych rowniez mieli te zdolnosc, czy to w snach, czy na jawie, bedaca wynikiem wielkiej swiadomej koncentracji. Bywalo, ze mijal ich spiace ciala i dostrzegal, jak daleko podrozuja ich dusze. Samych dusz jednak nie widzial. Nie potrafil tez ujrzec upiorow ani duchow…
Lecz wiedzial, ze gdzies sa. Musialy gdzies byc.
Przypomnial sobie, ze kiedys jako smiertelny czlowiek wypil w swiatyni silny czarodziejski napoj wreczony przez kaplanow i podrozowal dokladnie tak samo, poza cialem, unoszac sie wysoko w firmament. Kaplani przywolywali go z powrotem, lecz nie chcial wrocic. Byl wtedy z tymi posrod zmarlych, ktorych kochal. Wiedzial, ze musi wrocic; tego od niego oczekiwano.
Byl wtedy istota ludzka, jak najbardziej. Tak, nie ma watpliwosci. Pamietal, jak pot wystepowal mu na nagi tors, kiedy lezal w pelnej kurzu komorze i przyniesiono mu czarodziejski napoj. Bal sie. Ale coz, oni wszyscy musieli przez to przejsc.
Moze lepiej bylo miec obecna postac i moc latac, nie rozstajac sie z cialem.
Niewiedza, niepamiec, nierozumienie tego, jak moze robic takie rzeczy i czemu zyje z ludzkiej krwi — wszystko to sprawialo mu intensywny bol.
W Paryzu poszedl do „kina wampirow”, ktore zdumiewalo go pozorami prawdy i falszem. Wszystko bylo znajome, a zarazem dziecinnie glupie. Wampir Lestat zapozyczyl swoj przyodziewek z tych starych czarno-bialych filmow. Wiekszosc „nocnych istot” nosila ten sam kostium — czarna peleryne, biala koszule z gorsem, czarny zakiet do figury, czarne spodnie.
Oczywisty, lecz krzepiacy nonsens. Krwiopijcy przemawiali tak lagodnie, jakby recytowali poezje, a rownoczesnie bez wahania zabijali smiertelnych.
Kupil komiksy o wampirach i wycial z nich obrazki przedstawiajace eleganckich krwiopijcow w rodzaju Wampira Lestata. Moze powinien przymierzyc taki sliczny kostium; dodalby mu otuchy, stworzylby poczucie przynaleznosci do czegos, nawet jesli to cos naprawde nie istnialo.
W Londynie udal sie po polnocy do ciemnego sklepu, gdzie znalazl swoj wampirzy stroj. Zakiet i spodnie, lsniace lakierki; koszula wykrochmalona i sztywna jak nowy papirus, z biala muszka. Och, i jeszcze czarna aksamitna peleryna, wspaniala, z podszewka z bialej satyny; siegala do samej podlogi.
Obracal sie z wdziekiem przed lustrami. Jakze zazdroscilby mu Wampir Lestat. Pomyslec, ze on, Khayman, nie byl czlowiekiem udajacym wampira; byl prawdziwym wampirem. Po raz pierwszy uczesal swoje geste czarne wlosy. W szklanych szafkach znalazl perfumy i kremy, ktorymi namascil sie, jak przystalo na wielki wieczor. Dobral sobie zlote pierscienie i spinki.
Teraz byl tak piekny jak dawno temu w innym stroju. Ludzie na londynskich ulicach z miejsca go pokochali! Postapil jak najbardziej wlasciwie. Szli za nim, kiedy kroczyl, usmiechajac sie, klaniajac od czasu do czasu i puszczajac do nich oko. Nawet kiedy zabijal, bylo lepiej. Ofiara wpatrywala sie w niego, jakby miala wizje, jakby wszystko rozumiala. Pochylal sie — tak jak to robil Wampir Lestat w wideoklipach — i wpierw pil lagodnie z gardla, zanim rozdarl ofiare na kawalki.
Oczywiscie, wszystko to zart. Bylo w nim cos przerazajaco pospolitego, nie majacego zadnego zwiazku z kondycja krwiopijcy, ta mroczna tajemnica, zadnego zwiazku z przeblyskami zdarzen, ktore pamietal tylko czesciowo i ktore wyrzucal z pamieci. Niemniej jednak zabawnie bylo stac sie na chwile kims.
Tak, chodzilo o te chwile, bo byla wspaniala. I byla wszystkim, co mial. W gruncie rzeczy zapomni i ja, prawda? Te noce i ich wyborne szczegoly uleca mu z pamieci i znow zatraci sie w jakiejs jeszcze bardziej zlozonej i trudniejszej przyszlosci, pamietajac tylko swoje imie.
Wreszcie udal sie do domu, do Aten.
Noca wloczyl sie z ogarkiem swiecy po muzeach, ogladal stare nagrobki z reliefami postaci, ktorych widok doprowadzal go do placzu. Siedzaca kobieta — umarli zawsze siedzacy — wyciaga dlonie do zywego dziecka pozostawionego w objeciach malzonka. Z przeszlosci powracaly do niego imiona szepczace mu do ucha jak nietoperze: — Udaj sie do Egiptu, przypomnisz sobie. — Nie udal sie do Egiptu. Bylo zbyt wczesnie, by zebrac o szalenstwo i wybaczenie. Pozostal w Atenach, gdzie czul sie bezpieczny; nawiedzal stary cmentarz ponizej Akropolu, z ktorego rozkradziono wszystkie stalle. Nie przeszkadzal mu ryk samochodow. Ziemia byla tam piekna; i wciaz nalezala do umarlych.
Sprawil sobie pelna szafe wampirzych strojow. Kupil nawet trumne, ale uzywal jej niechetnie. Przede wszystkim nie oddawala ludzkiego ksztaltu, a na wieku nie wyryto zarysu twarzy ani napisu, ktory by poprowadzil dusze zmarlego. Przypominala mu raczej puzdro na kosztownosci. Ale z drugiej strony, no coz, jesli byl wampirem, to chyba powinien ja miec, bo byla z nia pyszna zabawa. Smiertelni, ktorzy przychodzili do jego mieszkania, byli oczarowani jej widokiem. Czestowal ich winem czerwonym jak krew, serwowanym w krysztalowych kielichach. Recytowal im „Rymy wiekowego marynarza”, spiewal piesni w dziwnych jezykach, ktore uwielbiali, a czasem czytal swoje wiersze. Smiertelni byli tacy serdeczni. A trumna sluzyla za kanape, bo w mieszkaniu nie bylo zadnych mebli.
Piosenki tego amerykanskiego piosenkarza rockowego, Wampira Lestata, zaczely burzyc jego spokoj. To juz nie byla pyszna zabawa, podobnie jak te glupie stare filmidla. Wampir Lestat jednak naprawde go draznil. Jaki krwiopijca marzylby o czynach pelnych odwagi i czystosci. Zbyt tragiczna nuta, jak na zwykle piosenki.
Krwiopijca… Czasem, kiedy budzil sie sam na podlodze dusznego mieszkania, a ostatnie przeblyski dziennego swiatla przenikaly story, czul oddalajacy sie ciezki sen, w ktorym jakies stworzenia wzdychaly i jeczaly z bolu. Czy podazal przez upiorny nocny pejzaz za dwoma rudymi kobietami, ktore wycierpialy niewyslowione krzywdy, za tymi pieknymi blizniaczkami, do ktorych nieustannie wyciagal dlonie? Gdy jednej z rudowlosych kobiet wycieto jezyk, porwala go i zjadla. Ten odwazny czyn wprawil go w najwyzsze zdumienie…
Ach, nie mogl patrzec na takie rzeczy!
Twarz mial obolala, jakby plakal albo cierpial zracy niepokoj. Rozluznil sie z wolna. Ujrzal lampe. Zolte kwiaty. Nic. To po prostu Ateny: dlugie szeregi otynkowanych budynkow jak spod sztancy i ruiny wielkiej swiatyni na wzgorzu, panujace nad wszystkim mimo dymow wypelniajacych przestworza. Wieczor. Boski pospiech tysiecy ludzi w ponurych biurowych ubraniach, splywajacych windami do podziemnych pociagow. Plac Syntagma zaslany