Ktos go dotknal. Odwrocil sie tak szybko, ze prawie stracil rownowage. Wszystko stalo sie tak niewiarygodnie inne! Opanowal sie, ale widok Armanda sprawil, ze zebralo mu sie na placz. Nawet gleboki cien nie odebral piwnym oczom Armanda pelni wibrujacego blasku. Jakze pelna milosci byla jego twarz. Daniel ostroznie wyciagnal reke i dotknal jego rzes. Chcial pogladzic delikatne zmarszczki na wargach. Zadrzal, gdy Armand go pocalowal. Chlodne jedwabiste wargi przekazywaly mu elektryczna czystosc mysli, jakby to byl pocalunek umyslu!
— Wejdz do srodka, moj uczniu — rzekl Armand. — Zostala nam niecala godzina.
— Ale inni…
Armand mial odkryc cos waznego. Co to bylo? Dzialy sie straszne rzeczy, splonely domy sabatowe. A jednak w tej chwili bylo nic wazniejszego niz to cieplo, ktore czul w sobie, i mrowienie odzywajace sie, kiedy poruszal konczynami.
— Oni kwitna, spiskuja — powiedzial Armand. Czy mowil i glos? Alez na pewno. Brzmialo to tak wyraznie! — Lekaja sie ogolnego zniszczenia, ale San Francisco jest nietkniete. Ktos (powiedzial, ze sprawil to Lestat, by sciagnac wszystkich do siebie. Inni — ze to robota Mariusza albo nawet blizniaczek. Albo Tych Ktorych Nalezy Miec w Opiece, mogacych uderzyc z nieskonczona moca ze swojego sanktuarium.
Blizniaczki! Znowu poczul czern snu wokol siebie, kobiece cialo pozbawione jezyka, groze zatrzaskujaca sie ze wszystkich stron. Ach, teraz nic nie moglo go zranic. Ani sny, ani spiski. Byl dziecieciem Armanda.
— Te sprawy musza poczekac — rzekl lagodnie Armand. — Musisz pojsc i zrobic, co ci powiem. Musimy skonczyc to, co zaczelismy.
— Skonczyc? — Przeciez wszystko jest skonczone. Zmartwychwstal.
Armand wprowadzil go do domu; wiatr zostal na zewnatrz. W ciemnosci blyska miedziane loze, porcelanowa waze ozywiaja zlocone smoki. W dali wielki kwadratowy fortepian lsni wyszczerzonymi zebiskami klawiszy. Tak, dotknij go, poczuj kosc sloniowa; aksamitne fredzle zwisaja z abazuru…
Ta muzyka, skad ona plynie? Jazz, samotna, cicha, zalosnie zawodzaca trabka. Ta melancholijna melodia, nuty roztapiajace sie jedna w drugiej kazaly mu sie zatrzymac. Chcial przezyc te chwile w bezruchu. Chcial powiedziec, ze rozumie, co sie dzieje, ale zbytnio absorbowalo go wchlanianie kazdego urwanego dzwieku.
Juz mial podziekowac za muzyke, ale jego wlasny glos zabrzmial tak niespodziewanie dziwnie — ostrzej, a jednoczesnie dzwieczniej. Nawet jezyk byl inny, a tam, na zewnatrz, mgla, spojrz na nia, wskazal, mgla klebi sie tuz ponizej tarasu, mgla zjada noc!
Armand byl cierpliwy. Armand rozumial. Przeprowadzil go wolno przez ciemny pokoj.
— Kocham cie — powiedzial Daniel.
— Jestes tego pewien? — odparl pytaniem Armand.
To wzbudzilo w nim smiech.
Weszli do dlugiego wysokiego korytarza. Prowadzace w dol schody kryly sie w glebokim cieniu. Armand ponaglal go do dalszego marszu. Daniel chcial obejrzec wzor na dywanie, dlugi lancuch medalionow przeplecionych liliami, ale Armand zaprowadzil go do jasno oswietlonego pokoju.
Powodz swiatla, blask bladzacy po niskich sofach i fotelach zapieraly dech. Wszystko jednak zacmiewalo malowidlo na scianie!
Bezksztaltne stworzenia, naprawde bedace wielkimi gestymi smugami jaskrawej zolci i czerwieni, byly niczym zywe postaci. Niewykluczone, ze wszystko, co wygladalo na zywe, bylo zywe. Bezrekie istoty, rozsmuzone w oslepiajacych barwach, musialy tak egzystowac przez wiecznosc. Co widzialy drobnymi, rozbieganymi oczami? Byc moze dostrzegaly jedynie niebiosa i pieklo swojego lsniacego krolestwa zakotwiczonego do kolkow w scianie kawalkiem zwinietego drutu?
Moglby plakac na te mysl, plakac gardlowym jekiem trabki — a przeciez nie plakal. Zwietrzyl silna uwodzicielska won. Coz to jest? — zapytal sam siebie, czujac, ze caly sztywnieje. Nagle ujrzal mloda dziewczyne.
Siedziala ze skrzyzowanymi w kostkach nogami na malym zloconym krzeselku i obserwowala go; jej geste ciemnokasztanowe wlosy ukladaly sie blyszczacym wiechciem wokol bialej twarzy. Mala uciekinierka w podartych dzinsach i uswinionej koszuli. Chmara piegow na siodelku nosa i zabrudzony plecak lezacy u jej stop; co za idealny obrazek! A do tego ksztalt drobnych ramion, ulozenie nog! I oczy, jej piwne oczy! Smial sie cicho, ale byl to smiech nieszczery, wariacki. Mial w sobie grozna nute, jakiez to dziwne! Ujal twarz dziewczynki w dlonie, a ona wpatrywala sie w niego, usmiechnieta, z lekkim szkarlatnym rumiencem na cieplych policzkach.
To krew wydzielala ten aromat! Palce mu plonely. Dostrzegal nawet naczynia krwionosne pod skora tego uroczego dziecka! Slyszal odglos jej serca, slyszal. Uderzalo coraz glosniej, tak… chlupotalo, dudniac. Cofnal sie.
— Zabierz ja stad! — wykrzyknal.
— Wez ja — szepnal Armand. — I to juz.
Rozdzial piaty
Khaymanie, moj Khaymanie
Az do tej nocy, do tej potwornej nocy, mial na swoj temat zarcik: nie wie, kim jest ani skad sie wzial, ale wie, co lubi.
A lubil wszystko wokol siebie — stoiska z kwiatami na rogach ulic, wielkie budynki ze stali i szkla wieczorami pelne mlecznego swiatla, drzewa, tak, oczywiscie, i trawe pod stopami. Kupowal rzeczy z lsniacego plastiku i metalu — zabawki, komputery, telefony — byle co. Lubil doszukiwac sie ich przeznaczenia, opanowywac sztuke poslugiwania sie nimi, a potem miazdzyl je na drobne, twarde wielokolorowe pileczki, ktorymi mogl zonglowac lub ciskac w wielkie szklane tafle, gdy nikogo nie bylo w poblizu.
Lubil muzyke fortepianowa, filmy i wiersze, ktore znajdywal w ksiazkach.
Lubil tez automobile, ktore spalaly ziemny olej, tak jak lampy. I wielkie samoloty odrzutowe, lecace nad chmurami zgodnie z jakas naukowa zasada.
Zawsze przystawal, by sluchac ludzi smiejacych sie i paplajacych tam w gorze, kiedy ktorys z samolotow przelatywal nad nim.
Prowadzenie pojazdu bylo wyjatkowa rozkosza. Pedzil srebrnym mercedesem po gladkich pustych drogach z Rzymu do Florencji i Wenecji w jedna noc. Lubil takze telewizje — ten caly elektryczny proces oparty na drobinach swiatla. Jakze lagodzaco dzialalo towarzystwo telewizji, intymna zazylosc z tyloma starannie wymalowanymi twarzami przemawiajacymi serdecznie z jasniejacego ekranu.
Rock and rolla tez lubil. Lubil muzyke. Lubil Wampira Lestata spiewajacego „Requiem dla markizy”. Nie przykladal wiekszej wagi do slow. Liczyla sie melancholia i mroczny podklad bebnow i cymbalow. Nogi rwaly mu sie do tanca.
Lubil gigantyczne zolte maszyny, ktore pozna noca rozdrapywaly ziemie w miastach, a takze i ludzi w jednolitych ubiorach pelzajacych wokol nich; lubil londynskie pietrowe autobusy i ludzi — sprytnych smiertelnych