tysiace lat. Ktos uznal taka ewentualnosc za pocieszajaca, bowiem sugerowala, ze przybysz jest tylko automatyczna sonda. Inni poczuli sie rozczarowani uznajac, ze nieobecnosc prawdziwych, zywych obcych na pokladzie bylaby wrecz afrontem.
Wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, wszystkie parlamenty swiata,
Gdy obcy minal orbite Jowisza, zaczeto wreszcie dowiadywac sie o nim nieco wiecej. Pierwsza informacja wzbudzila krotkotrwaly przyplyw paniki: obiekt mial piecset kilometrow srednicy, czyli dorownywal rozmiarami malemu ksiezycowi. Moze byl to caly ruchomy swiat kryjacy wielka armade inwazyjna…
Bardziej precyzyjne wyniki obserwacji ukoily obawy. Sam obiekt mial ledwo kilka metrow srednicy, zas piecsetkilometrowe halo wokol niego powodowala struktura dziwnie znajoma: pajeczej budowy, z wolna obracajacy sie wokol osi paraboliczny reflektor, odpowiednik ludzkich teleskopow orbitalnych. Uznano, ze musi to byc antena pozwalajaca statkowi utrzymywac lacznosc z odlegla baza i przesylac tam dane uzyskane chociazby z nasluchu wszystkich ludzkich radiozrodel, w tym rowniez transmisji radiowych i telewizyjnych. Potem zdumiano sie ponownie. Olbrzymia antena nie byla skierowana ku systemowi Centaura, ale zupelnie gdzie indziej. Najblizszy Sloncu system gwiezdny zaczeto okreslac jako przystanek w podrozy wehikulu, a nie miejsce jego pochodzenia.
Astronomowie wciaz biedzili sie nad ta zagadka, gdy pomogl im zwykly szczesliwy traf. Sloneczny probnik meteo znajdujacy sie akurat za orbita Marsa przerwal nagle nadawanie, by wznowic je po niecalej minucie. Po przebadaniu zapisow ustalono, ze jego instrumenty zostaly sparalizowane silnym sygnalem zewnetrznym. Probnik przelecial przez wiazke obcego, a to pozwolilo obliczyc precyzyjnie, gdzie tamten kieruje swoje transmisje.
W odleglosci czterdziestu dwoch lat swietlnych nie znaleziono w rzeczonym kierunku niczego, procz bardzo slabej i zapewne bardzo starej gwiazdy z grupy czerwonych karlow, jednego z tych malo rozrzutnych slonc, ktore beda swiecic spokojnie nawet wtedy, gdy wypala sie najbardziej majestatyczne gwiezdne giganty galaktyki. Zaden radioteleskop nie przebadal nigdy blizej tego obiektu. Teraz skierowano nan wszystkie urzadzenia, ktore nie byly dotad wycelowane w obcego.
I owszem, wylowiono ostry sygnal na fali o dlugosci jednego centymetra. Tworcy wciaz utrzymywali lacznosc ze swym dzielem wystrzelonym tysiace lat temu, chociaz obecne transmisje musialy pochodzic sprzed prawie pol wieku.
Nagle, minawszy orbite Marsa, obcy dal znac, ze zauwazyl istnienie rodzaju ludzkiego. Uczynil to w sposob bardziej dramatyczny i jednoznaczny, niz ktokolwiek moglby sobie wyobrazic: rozpoczynajac transmisje standardowego obrazu telewizyjnego skladajacego sie z 3074 linii. Obrazowi towarzyszyl tekst w plynnej, chociaz nieco bombastycznej angielszczyznie oraz w dialekcie mandarynskim. Uczestnicy pierwszej rozmowy poprzez kosmos nie musieli czekac na odpowiedz interlokutora wiele dekad, a ledwie parenascie minut.
13. Cien o brzasku
Morgan opuscil hotel w Ranapurze o czwartej nad ranem, kiedy wokol panowala jeszcze pogodna, bezksiezycowa noc. Pora nie wydawala mu sie najlepsza, ale profesor Sarath, ktory umowil wszystkie spotkania, obiecal ze wczesne wstanie sie oplaci. „Nie zrozumie pan nijak Sri Kandy — dowodzil — jesli nie obejrzy pan wschodu slonca z wierzcholka gory. Braciszek Budda zas, znaczy Maha Thero, nie przyjmuje gosci w zadnej innej porze. Powiada, ze zarwana noc skutecznie pacyfikuje nawet najwiekszych zuchow”. Morganowi pozostalo uznac argumentacje i wyrazic nawet cos na ksztalt wdziecznosci.
Na dodatek miejscowy kierowca zasypal z miejsca Morgana potokiem mowy. Wprawdzie konwersacja byla raczej jednostronna, ale i tak nie milkla, zupelnie jakby gadule zalezalo na blyskawicznym sporzadzeniu mozliwie pelnego opisu profilu osobowosci pasazera. Wszystko to czynil z taka iloscia dobrych checi i tak serdecznie, ze trudno bylo uznac rzecz za obraze, Morgan jednak wolalby podrozowac w ciszy.
Drugim jego zyczeniem bylo, aby kierowca zwracal wieksza uwage na liczne zakrety szosy, ktora podazali w niemal zupelnej ciemnosci. Moze zreszta to dobrze, ze wciaz panowala noc, przynajmniej nie bylo widac wszystkich tych urwisk i przepasci, ktore mijali u stop gory. Sama droga byla wielkim osiagnieciem inzynierii, dziewietnastowiecznej wprawdzie, ale zawsze. Zbudowano ja pod koniec epoki kolonialnej, w okresie ostatnich kampanii staczanych z dumnymi mieszkancami gor w glebi wyspy. Nigdy nie przebudowano jej na szlak z automatycznym prowadzeniem pojazdow i chwilami Morgan zastanawial sie, czy nie jest to jego ostatnia droga. Nagle zapomnial o wszystkich lekach, zapomnial nawet o niewyspaniu.
— Jest! — krzyknal kierowca z duma, gdy woz wyjechal zza oslony wzgorza.
Sri Kanda byla wciaz niewidoczna, na niebie nie malowal sie jeszcze najmniejszy nawet zwiastun switu, ale jej obecnosc zdradzala waska wstazka swiatla wijaca sie zygzakami na tle gwiazd. Morgan wiedzial, ze to lampy, ktore od dwustu lat wskazuja pielgrzymom droge po najdluzszych schodach swiata, jednak w tej niesamowitej atmosferze calosc wygladala bajecznie. Na stulecia przed jego narodzinami ludzie podjeli tu inspirowane niepojetymi dla jego umyslu ideami filozofow dzielo, ktore Morgan wlasnie mial dokonczyc. To oni, calkiem doslownie, wykuli w skale pierwsze stopnie szlaku do gwiazd.
Sennosc przeszla Morganowi, gdy obserwowal coraz blizsze pasmo swiatel zmieniajacych sie z wolna w niezliczone, migajace perelki. Gora tez stala sie widoczna pod postacia trojkatnego cienia, zaslaniajacego polowe nieba. Wjej milczacej, zadumanej obecnosci wyczuwalo sie cos zlowrogiego. Morgan pomyslal przez chwile, ze oto bogowie dowiedzieli sie juz o jego misji i zbieraja sily, by stawic mu czolo.
Kres tym mrocznym rozmyslaniom polozylo dotarcie do stacji wyciagu, gdzie mimo wczesnej pory — byla dopiero piata — zgromadzila sie juz w malej poczekalni przynajmniej setka ludzi. Nieco zdumiony Morgan zamowil kawe dla siebie i dla swego gadatliwego kierowcy. Ten ostatni, ku sporej uldze inzyniera, nie wykazywal zainteresowania podroza na gore. „Bylismy tam juz ze dwadziescia razy — powiedzial znudzonym glosem. — Przespie sie w samochodzie do pana powrotu”.
Morgan kupil bilet, dokonal kilku szybkich obliczen i uznal, ze uda mu sie wjechac na gore z trzecia lub czwarta grupa pasazerow. Pogratulowal sobie, ze skorzystal z rady Saratha i wzial ze soba podgrzewana peleryne. Juz na wysokosci dwoch tysiecy metrow bylo dosc zimno, a na szczycie, trzy kilometry w gorze, musial panowac mroz. Posuwajac sie z wolna w sennej kolejce gosci Morgan zauwazyl ze zdumieniem, ze tylko on, jako jedyny, nie dzwiga kamery. Gdzie podziali sie prawdziwi pielgrzymi? Potem przypomnial sobie. Oni tutaj nie przychodzili. Nie uznawali latwej drogi do nieba, do nirwany czy tego czegos, w co wierzyli. Oni wchodzili na szczyt pieszo, bez pomocy maszyn. Ciekawa doktryna i nie pozbawiona sensu. Czasem jednak nic nie zastapi maszyny.
W koncu zajal miejsce w wagoniku, ktory ruszyl przy wtorze niepokojacego trzeszczenia kabli wyciagu. Morganowi znow przyszlo do glowy pewne skojarzenie — wyciag, ktory planowal, bedzie unosil ciezary dziesiec tysiecy razy wieksze niz to prymitywne urzadzenie wywodzace sie pewnie jeszcze z dwudziestego stulecia, a przeciez zasada dzialania jednego i drugiego miala byc w gruncie rzeczy identyczna.
Za oknami rozkolysanego wagonika trwala niezmacona ciemnosc, az w pole widzenia wplynely oswietlone schody, zupelnie puste, jakby nikt nie szedl w slady tych niezliczonych milionow, ktore przez minione trzy tysiace lat wspinaly sie na gore. Morgan pojal wszakze, ze spieszeni amatorzy podziwiania wschodu slonca dawno mineli dolne partie stoku i sa juz zapewne blisko wierzcholka.
Na poziomie czterech kilometrow trzeba bylo opuscic wagonik i przejsc kawalek do stacji nastepnego odcinka wyciagu. Morgan pogratulowal sobie posiadania peleryny i ciasno otulil sie metalizowana tkanina. Panowal tu lekki mroz, powietrze bylo rozrzedzone i inzynier nie zdumial sie wcale, widzac ustawione na widoku w malej stacyjce aparaty tlenowe.
Dopiero teraz, blisko celu drogi, daly sie zauwazyc pierwsze oznaki nadchodzacego dnia. Gwiazdy na wschodzie nie stracily jeszcze nic ze swego blasku, podobnie jak i lsniaca ponad horyzontem Wenus, jednak cienkie, wysoko zawieszone chmury zaczynaly z wolna nabierac kolorow. Morgan spojrzal na zegarek,