pazurach podczas ostatniej takiej operacji. Zalatwila trzech agentow sluzby bezpieczenstwa, mego siostrzenca i dwa wlasne kociaki, zanim skonczyli. — Rozesmial sie i Roger z niejakim zdziwieniem spostrzegl, ze on sam i Dorka, i wszyscy pozostali tez sie smieja.
— Tak czy owak — rzekl prezydent przechodzac do tematu — jestem wam wdzieczny za wasza uprzejmosc. I jestem tysiackroc bardziej wdzieczny za wasza przebojowosc w realizacji programu Czlowieka Plus. Nie musze nikomu tlumaczyc, ile on znaczy dla Wolnego Swiata. Tam w gorze jest Mars, jedyny wart posiadania kawalek nieruchomosci w poblizu, oprocz tego, na ktorym wszyscy stoimy w tej chwili. Z koncem obecnego dziesieciolecia bedzie do kogos nalezal. Sa tylko dwie mozliwosci: Do nich albo do nas. I ja chce, zeby do nas. A wy, tu obecni, wlasnie doprowadzicie do tego, dajac nam Czlowieka Plus, ktory bedzie zyl na Marsie. W imieniu wszystkich zywych istot ludzkich demokratycznych krajow Wolnego Swiata pragne wam z calego serca i z calej duszy podziekowac za urzeczywistnienie tego snu. A teraz — powiedzial uciszajac probe huraganu grzecznosciowych oklaskow — mysle, ze czas, zebym przestal gadac, a zaczai sluchac. Pragne sie dowiedziec, co slychac u naszego Czlowieka Plus. Generale Scanyon, przekazuje panu paleczke.
Vern Scanyon byl dyrektorem zakladu doswiadczalnego Instytutu Medycyny Kosmicznej im. Grissoma. Byl rowniez generalem-majorem w stanie spoczynku i tak sie zachowywal. Spojrzal na zegarek, zerknal na swojego zastepce (ktorego czasami nazywal zastepca dowodcy) dla pewnosci i rzekl:
— Za kilka minut komandor Hartnett zakonczy rozgrzewke. Moze popatrzymy sobie na niego w wewnetrznej telewizji przez minute. Nastepnie postaram sie wprowadzic pana w to, co nastapi.
W sali zgasly swiatla. Za podium rozjasnil sie ekran telewizyjny. Rozleglo sie szuranie krzesla, ktore jeden z „kelnerow” podsunal prezydentowi. Potem szept prezydenta. Krzeslo zostalo odsuniete z powrotem, prezydent skinal glowa, jak cien w poswiacie ekranu, i podniosl wzrok.
Ekran pokazywal czlowieka.
Nie wygladal on jak czlowiek. Nazywal sie Willy Hartnett. Byl astronauta, demokrata, metodysta, mezem, ojcem, tympanista-amatorem, cudownej lekkosci tancerzem; ale dla oka nie przypominal zadnej z tych rzeczy. Dla oka byl potworem. W ogole nie przypominal czlowieka. Zamiast oczu mial swiecace kule z czerwonymi fasetami. Nozdrza otwieraly sie w faldach ciala, podobne do kreciego ryja z gwiazdka nosa. Sztuczny naskorek mial barwe naturalnej, glebokiej opalenizny, lecz wyglad skory przywodzil na mysl nosorozca. Nic, co dalo sie w nim zobaczyc, nie przypominalo tego, z czym sie urodzil. Oczy, uszy, pluca, nos, usta, uklad krazenia, osrodki percepcyjne, serce, skora — wszystko zostalo wymienione badz wzmocnione. Zmiany rzucajace sie w oczy stanowily zaledwie czubek gory lodowej. To, czego dokonano w jego wnetrzu, bylo o wiele bardziej zlozone i o wiele wazniejsze. Zostal na nowo zbudowany tylko po to, zeby go przystosowac do zycia na powierzchni planety Mars bez korzystania z aparatury pomocniczej.
Byl cyborgiem — organizmem cybernetycznym. Polczlowiekiem i pol-maszyna, a zrosly sie te polowki tak, ze Willy Hartnett widzac swoje odbicie w lustrze przy rzadkich okazjach, kiedy pozwolono mu popatrzec w lustro, sam nie wiedzial, co z niego jest nim, a co mu dodano.
Mimo ze niemal kazdy z obecnych odegral istotna role w stworzeniu cyborga, mimo ze wszyscy byli zaznajomieni z jego fotografiami, obrazem telewizyjnym i nim samym osobiscie, rozleglo sie stlumione westchnienie. Kamera uchwycila go, jak z dziecinna latwoscia machal pompki jedna za druga. Ustawiono ja na wysokosci jakiegos metra od czubka nienaturalnie uksztaltowanej glowy i gdy Hartnett prostowal ramiona, jego oczy zrownujac sie z poziomem obiektywu rozblyskiwaly fasetami, ktore mu zwielokrotnialy pole widzenia.
Wygladal jak nie z tego swiata. Wspominajac dawne filmy z telewizyjnych seansow swego dziecinstwa Roger pomyslal, ze jego stary kumpel wyglada duzo bardziej niesamowicie od wszelkich animowanych marchewek i zolbrzymialych chrzaszczy z filmow grozy. Hartnett pochodzil z Danbury w Connecticut. Kazdy prezentowany przez niego produkt rak ludzkich pochodzil z Kalifornii, Oklahomy, Alabamy badz Nowego Jorku. Ale w zadnym nie bylo nic czlowieczego ani nawet ziemskiego. Bylo cos marsjanskiego. W tym sensie, ze forma jest pochodna funkcji, Hartnett byl Marsjaninem. Zostal uformowany dla Marsa. W pewnym tez sensie juz tam byl. Zaklad Grissorna mial najwspanialsze naturalne komory marsjanskie na swiecie i Hartnett machal swoje pompki na piaskach z tlenku zelaza, w komorze cisnieniowej, w ktorej cisnienie gazu obnizono do dziesieciu milibarow, zaledwie jeden procent parcia zewnetrznego na podwojne szklane sciany. Temperatura otaczajacych go rozrzedzonych czasteczek trzymala czterdziesci piec stopni ponizej zera — stopni Celsjusza. Zespoly lampowych promiennikow dalekiego nadfioletu zalewaly te scenerie wlasciwym widmem swiatla slonecznego w zimowy, marsjanski dzionek.
Wprawdzie miejsce pobytu Hartnetta nie bylo prawdziwym Marsem, ale bylo na tyle zblizone, zeby zwiesc samego Marsjanina — o ile kiedykolwiek istnialo cos takiego jak Marsjanin — pod kazdym wzgledem procz jednego. Pod kazdym wzgledem procz tego jednego skorupiak Ras Thavasa czy Wellsa otrzasnawszy sie ze snu i rozejrzawszy dokola stwierdzilby, ze istotnie przebywa na Marsie, na srednich szerokosciach geograficznych, pozna jesienia, i za dnia, tuz po wschodzie slonca.
Tej jedynej anomalii po prostu nie dalo sie zaradzic. Hartnett podlegal,normalnemu ciazeniu Ziemi, a nie znikomej grawitacji wlasciwej powierzchni Marsa. Inzynierowie posuneli sie do tego, ze sporzadzili kosztorys latania calej naturalnej komory marsjanskiej w odrzutowym konwertoplanie, spuszczanym po wyliczonej paraboli dla symulacji jednorazowo przez chociaz dziesiec do dwudziestu minut wlasciwej grawitacji marsjanskiej. Zrezygnowali z tego ze wzgledu na koszt, a w doglebnej analizie okreslili, uwzglednili i na koniec odpuscili wplyw tej jednej anomalii. Wszystko moglo nawalic w nowym ciele Hartnetta, ale tego, ze okaze sie zbyt slabe na wszelkie obciazenia, ktore moga je spotkac, jakos nikt sie nie obawial. Juz teraz podnosil dwustupiecdziesieciokilograrnowa sztange. Kiedy naprawde trafi na Marsa, bedzie w stanie udzwignac ponad pol tony. Hartnett byl w pewnym sensie potworniejszy na Ziemi, niz bedzie na Marsie, gdyz jego telemetryczna aparatura wygladala rownie monstrualnie jak on sam. Poduszki czujnikow pomiarowych pulsu, cieploty i odpornosci skory przylegaly mu do ramion i glowy. Sondy siegaly pod twarda sztuczna skore mierzac jego wewnetrzne prady i opornosci. Antena plecakowego nadajnika jezyla mu sie na grzbiecie jak miotla. Wszystko, co dzialo sie w jego ukladzie, bylo nieustannie mierzone, kodowane i przekazywane na szerokopasmowe tasmy zapisujace.
Prezydent cos szeptal. Roger Torraway przylapal sie na tym, ze wychylony podsluchuje koncowke:
— …on slyszy, co tutaj mowimy?
— Nie, chyba ze nas przelacza na jego siec lacznosci — rzekl general Scanyon.
— Uhm — mruknal prezydent, ale jesli zamierzal cokolwiek powiedziec, skoro cyborg nie slyszy, to zrezygnowal.
W Rogerze obudzil tym sympatie. Sam musial ciagle uwazac, co mowi, kiedy cyborg sluchal, i dobierac slowa, nawet kiedy biedaka Hartnetta nie bylo w poblizu. Nie miescilo sie w glowie, zeby cokolwiek, co pijalo piwo i splodzilo dziecko, moglo byc tak szkaradne. Wszystkie stosowne okreslenia byly uwlaczajace.
Cyborg sprawial wrazenie, jakby nie mial nic przeciwko temu, zeby ciagnac swe metronomiczne cwiczenie bez konca, jednak ktos podajacy tempo — „i raz, i dwa, i raz, i dwa” — przerwal i cyborg przerwal rowniez. Powstal metodycznie i raczej powoli, jak gdyby cwiczyl krok nowego tanca. Odruchowym gestem, ktory juz niczemu nie sluzyl, otarl wierzchem gruboskorej dloni swoje plastikowogladkie i pozbawione brwi czolo.
W ciemnosci Roger Torraway zmienil pozycje, zeby nie zaslanial mu widoku slawetny orli profil prezydenta. Nawet w jego zarysie dostrzegl, ze prezydent z lekka marszczy czolo. Roger opasal ramieniem zone i zamyslil sie nad,tym, jak musi czuc sie prezydent trzystu milionow Amerykanow w drazliwym i zdradliwym swiecie. Sila plynaca w tym czlowieku siedzacym — przed nim w ciemnosci mogla zrzucac bomby termojadrowe w kazdym najdalszym zakatku swiata w ciagu dziewiecdziesieciu minut, Byla ona sila wojny, sila kary, sila pieniadza. Prezydencka sila powolala do zycia program Czlowieka Plus. Kongres nigdy nie debatowal nad funduszami, jedynie w najogolniejszych zarysach wiedzac, co sie dzieje: odpowiedni akt prawny nosil nazwe „Projekt ustawy o dodatkowych srodkach na badanie przestrzeni kosmicznej do dyspozycji prezydenta”.
Odezwal sie general Scanyon:
— Panie prezydencie, komandor Hartnett z przyjemnoscia zademonstruje panu niektore mozliwosci swoich protez. Podnoszenie ciezarow, skok wzwyz. Czego pan sobie zyczy.
— Och, napracowal sie dosc jak na jeden dzien — usmiechnal sie prezydent.
— Tak jest. Zatem przejdziemy dalej, panie prezydencie. — Przemowil cicho do mikrofonu komunikatora i zaraz ponownie zwrocil sie do prezydenta: — Dzisiejszy sprawdzian polega na demontazu aparatury telekomunikacyjnej i usunieciu z niej zwarcia w warunkach polowych. Czas tej operacji oceniamy na siedem minut.