Moze zle postapilam? — pomyslala.

Na pewno nie!

Dai Davies siedzial na ladzie patrzac, jak ze swieczek, ktorym nadal zenskie imiona, splywaja ostatnie strugi bialych lez, ich dziewicze mleko, i jak czarne knoty opadaja i tona w woskowych kaluzach. Gwen i Lucy juz sie wypalily, teraz przyszla pora na Gwyneth. Dla Daviesa byla to podwojna strata, potrzebne mu bylo ich cieplo i swiatlo: slonce bowiem juz zaszlo, a przez szybki w oknach i drzwiach widzial jedynie zalana szara woda rozlegla lake, ktora ogarnial gesty mrok. Mial nadzieje, ze ujrzy swiatla w odleglej Walii, ale tam tez panowaly Ciemnosci.

Woda przyplywu juz dosc dawno temu wtargnela do piwiarni — siegala teraz tak wysoko, ze Dai siedzial z podkurczonymi nogami. Powoli, zataczajac kola, plywaly po niej dwie szczotki, zmywak na kiju, wiadro, pudelko od cygar i kawalki drzewa opalowego. W pewnej chwili Dai wpadl na pomysl opuszczenia piwiarni i na wszelki wypadek wsadzil do bocznej kieszeni dwie pollitrowki. Przypomnial sobie jednak, ze jest to najwyzej polozony punkt w calej okolicy, ze ma tu cieply, wesoly blask swieczek, a poza tym sam dobrze wiedzial, ze jest zbyt wstawiony, aby razno ruszyc w droge.

Tak czy owak najlepiej udawac, ze sie jest krolem Kanutem na trumnie krokodyla. Jeszcze piec centymetrow i woda zacznie opadac — pomyslal nagle i glosno rozkazal wodzie, zeby sie cofnela.

Bo przeciez o pierwszej lub troche po pierwszej byl odplyw, teraz wiec jest juz najwyzszy przyplyw — oczywiscie, jezeli ta szalona woda w ogole przestrzega starych zasad.

Wciagnal gleboko powietrze, wachajac piata otwarta butelke, ktora trzymal w rece — Kentucky Tavern, import ze Stanow — i spojrzal na Elize. Eliza zadrzala i przygasla, ale po chwili nieoczekiwanie buchnela jaskrawym, niebieskim plomieniem.

Olowiane ramki w oknach wygiely sie pod naporem nowej fali. Woda wdarla sie przez dziure, ktora wybil w drzwiach, Dai nagle zdal sobie wyraznie sprawe z tego, ze bar sie kolysze — wlasciwie, ze porusza sie caly budynek. Pociagnal z butelki lyk gorzkiego, cieplego plynu i zawolal ze smiechem:

— Przynajmniej raz zatacza sie knajpo, nie Dai!

Wtem jednak spowaznial, bo wreszcie zrozumial, co sie dzieje, i krzykna! z duma i uniesieniem:

— Umieraj, Dai. umieraj! Zejdz z tego swiata. Ale umieraj dzielnie! Umieraj z butelka whisky w rece, wzywajac ukochana, zeby znow przybylo do Cardiffu. Ale… — zawahal sie i po raz pierwszy pokonujac w sobie malostkowa zazdrosc, jaka czul do Dylana Thomasa, rzekl: — „Nie wchodz lagodnie do tej dobrej nocy. Buntuj sie, buntuj, gdy swiatlo sie mroczy”.

W tej wlasnie chwili, gdy Eliza zgasla, a nad szara rownina znikly ostatnie perliste smugi swiatla, rozleglo sie glosne, stanowcze trzykrotne stukanie do drzwi.

Ogarnal go dziki strach, a jednoczesnie dodal mu sil, zeby mimo zamroczenia alkoholem skoczyc do lodowatej wody i brnac w niej, zanurzony po uda, podejsc do drzwi i je otworzyc. Tuz za drzwiami w przygasajacym blasku Mary, Jane i Leonie zobaczyl oparty o framuge dlugi, ciemny, pusty skiff.

Czlapiac po wodzie, ktora z jednej strony pomagala mu utrzymac rownowage, a z drugiej hamowala ruchy, Dai wrocil do baru, lewa reka zgarnal trzy nie rozpoczete butelki i cofajac sie do drzwi podniosl z wody dwie plywajace szczotki.

Skiff czekal. Dai wrzucil do niego szczotki, ostroznie ustawil butelki i chwytajac sie rekami nadburcia, oparl sie o lodz. Czul, ze traci przytomnosc, gdy nagle zimna woda chlusnela mu w krocze. Dai podskoczyl niezgrabnie, przekrecil sie i przesunal, az wreszcie znalazl sie w skiffie, twarza do mokrych drewnianych desek, i dopiero wtedy stracil przytomnosc. Ladujac sie do lodzi niechcacy kapna! noga framuge i wypchnal skiff na pelne wody.

Slonce juz zachodzilo, a Richard wciaz maszerowal poboczem, kilka metrow od zatloczonej wozami szosy. Samochody jechaly wolno trzema pasami, jeden przy drugim, zderzak za zderzakiem, uniemozliwiajac ruch w przeciwnym kierunku. Richard wiedzial, ze nie ma sensu zatrzymywac wozu, proszac o podwiezienie, bo we wszystkich jest komplet pasazerow, a nawet gdyby znalazlo sie wolne miejsce, natychmiast zajalby je ktos, komu sie rzeczywiscie bardziej nalezalo, albo ktos idacy blizej drogi. Zreszta szedl niema! tak predko, jak jechaly samochody, i znacznie predzej niz wiekszosc pieszych.

Byli teraz za Uxbridge i dazyli w kierunku polnocno-wschodnim. Wszyscy poczuli ulge, kiedy zaszlo jaskrawe slonce, choc kazdy znak mijajacego czasu dzialal jak bodziec: piesi na chwile przyspieszali kroku, kierowcy tloczyli sie jeszcze ciasniej.

Nigdy jeszcze — ani w zyciu osobistym, ani w biegu wydarzen toczacych sie wkolo niego, ani nawet podczas nalotow, ktore pamietal z dziecinstwa — Richard nie doswiadczyl tak naglych i drastycznych zmian, jak w ciagu ostatnich szesciu godzin. Najpierw autobus skreca na polnoc z malej, zalanej woda uliczki w Brentford… kierowca gluchy na protesty pasazerow wciaz powtarza: „Zarzadzenia sluzby ruchu”… potem sprawozdania radiowe o jeszcze wiekszej powodzi w samym sercu Londynu, o amerykanskim talerzu latajacym, widzianym rowniez nad Nowa Zelandia i Australia, gdzie go uznano za planete… zaklocenia radiowe akurat w chwili, gdy ktos podaje liste,,zalecen dla ludnosci cywilnej”… zdenerwowani pasazerowie, ktorzy martwia sie o rodziny, i Richard, ktory z jednej strony zaluje, a z drugiej strony czuje ulge, ze nie istnieje nikt, o kogo musialby sie niepokoic. Potem autobus zatrzymuje sie przy szpitalu West Middlesex i kierowca informuje pasazerow, ze ma rozkaz przewiezienia pacjentow… dalsze bezskuteczne protesty… rada dla pasazerow, zeby udali sie na polnocny zachod, „byle dalej od wody”… pasazerowie nie moga uwierzyc w to, co sie dzieje… blakaja Sie chwile po terenie nowego uniwersytetu… coraz wiecej samochodow i przerazonych ludzi, uciekajacych ze wschodu… helikopter skrzetnie rozrzucajacy ulotki… swiezo wydrukowana ulotka: „Do mieszkancow Western Middlesex: udac sie na wzgorza Chiltern. Wysoki przyplyw przewidywany dwie godziny po polnocy”… I wreszcie przylaczenie sie do wciaz rosnacego sznura pojazdow i pieszych, sunacych na polnocny zachod, i wmieszanie sie w otumaniony, maszerujacy tlum.

Richard pomyslal, ze idzie juz dwie godziny. Byl zmeczony: szedl z glowa opuszczona, ze wzrokiem utkwionym w zablocone buty. Na nizej polozonym odcinku, ktory niedawno minal, byly wyrazne slady powodzi: metne kaluze i lezaca trawa. Nie wiedzial dokladnie, gdzie, jest, poza tym, ze daleko za Uxbridge, ze przeszedl mostem przez Colne i kanal Grand Junction i ze w oddali widac wzgorza.

Mimo zmroku bylo dziwnie jasno. Richard o malo nie wpadl na grupke ludzi, ktorzy zatrzymali sie i patrzyli w niebo. Odwrocil sie, zeby zobaczyc, na co patrza, i tam, nisko, na wschodniej czesci nieba ujrzal wreszcie sprawce ich nieszczesc — kule co najmniej wielkosci Ksiezyca widzianego we snie. Byla zolta, jedynie przez srodek biegla szeroka fioletowa linia, z ktorej koncow wystrzelaly ostro zalamane fioletowe ramiona tworzace litere D.

D jak desperacja, D jak dewastacja, D jak destrukcja — pomyslal.

Obiekt mogl byc planeta, byl jednak brzydki — jego jaskrawe kolory upodobnialy go do znakow ostrzegawczych w fabryce materialow wybuchowych.

Pomyslal o Ziemi, ktora przez tyle milionow lat obracala sie samotnie w kosmosie, bezpieczna niczym dom, do ktorego nigdy nie wchodzi obcy, i o tym, jak niepewne bylo to jej odosobnienie. Przyszlo mu na mysl, ze ludzie, ktorzy przez dlugi czas zyja samotnie, przyzwyczajaja sie do swoich nawykow, staja sie ekscentryczni i egoistyczni.

Ale dlaczego — zastanawial sie ze zloscia — kiedy wreszcie nastepuje mordercza inwazja z drugiego konca wszechswiata, intruz przypomina tandetna, krzykliwa reklame umieszczona,na okraglej tablicy?

l nagle przyszlo mu na mysl: D jak Dai. Przypomnial sobie, ze w Avonmouth przy pelni Ksiezyca fale przyplywu osiagaja wysokosc pietnastu metrow, i przez chwile myslal o swoim przyjacielu i o tym, jak on sobie teraz daje rade.

Kiedy Davies odzyskal przytomnosc, lezal zziebniety, twarza do deski. Oparl sie lokciami o deske — kolyszac nia, mimo woli zdal sobie sprawe, ze jest to lawka skiffu — podniosl twarz i wsparl glowe na rekach. Za burta widzial tylko ciemna rownine nabrzmialego woda Kanalu Bristolskiego i kitka dalekich swiatelek, ktore mogly pochodzic z Monmouth, Glamorgan czy z Somerset albo nawet z lodzi, trudno jednak bylo je odroznic od rozsianych po niebie zamglonych gwiazd.

Poczul na piersiach zimna, podluzna butelke. Zdjal nakretke i pociagnal haust whisky. Nie rozgrzalo go to, ale jakby troche ozywilo. Butelka wypadla mu z reki, zawartosc wylala sie na dno skiffu. Umysl Daviesa nie byl

Вы читаете Wedrowiec
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату