Doszli do miejsca, gdzie szosa biegla po terasie powstalym — po czesci w wyniku naturalnej erozji, po czesci na skutek wysadzenia skaly dynamitem — w zboczu skalistej gory, ktore ciagnelo sie pod katem trzydziestu stopni az do ostrego szczytu znajdujacego sie piecdziesiat metrow wyzej, tworzylo ow poziomy taras, nastepnie przez kilka metrow znow opadalo, tyle ze pod troche wiekszym katem, i wreszcie zamienialo sie w niemal pionowe urwisko, nad ktorym nie sposob bylo nic dojrzec oprocz niewielkiej sciany skalnej oddalonej prawie o kilometr.
Grozne, szare, skaliste zbocze, okryte jasnozielonymi, pomaranczowymi, szaroniebieskimi i czarnymi porostami bylo pokarbowane, pociete szczelinami i kotlami, z ktorych tu i owdzie wystawaly glazy wielkosci bez mala furgonetki.
Jeden z takich olbrzymich glazow spadl na sam srodek szosy wrzynajac sie w nia gleboko. Troche wyzej brak porostow wskazywal miejsce, z ktorego osunal sie — przypuszczalnie na skutek trzesienia ziemi.
— Tak, niezle ja zatarasowal! — zawolal do Brechta Wojtowicz. — Niech to cholera!
Tuz przed glazem ujrzeli zaparkowany bokiem czerwony woz marki Corvette z otwartym dachem. Samochod stanowil zuchwaly kontrast z ponurym krajobrazem. W poblizu jednak nie bylo nikogo i na wesole pozdrowienie Brechta odpowiedzialo tylko echo.
Ida podbiegla do Brechta mowiac:
— Ray nie wytrzyma juz dzis dalszej jazdy. Podlozylismy mu koc pod plecy, mowi, ze to mu sprawia ulge, ale i tak wciaz go boli, a poza tym ma goraczke.
Brecht obszedl maske wozu, nagle stanal jak wryty, a potem wyprostowal sie i cofnal, jakby niewidzialny bosak pociagnal go do tylu. Kiedy sie odwrocil do pozostalych, twarz mial jeszcze bardziej zielona od zielonkawego blasku slonca. Podniosl reke i powiedzial:
— Nie ruszajcie sie. Niech nikt tu nie podchodzi. Sciagnal z ramion plaszcz od deszczu i przykryl nim cos, co lezalo za samochodem.
Ida z cichym, bolesnym jekiem osunela sie na asfalt.
Po chwili opierajac sie o maske wozu, zeby nie stracic rownowagi, Brecht znow spojrzal na wspoltowarzyszy; drzaca reka otarl czolo i wymamrotal niewyraznie, z trudem, jakby z calych sil powstrzymywal torsje:
— To mloda kobieta. Nie umarla smiercia naturalna. Rozebrano ja do naga i torturowano. Pamietacie sprawe Czarnej Dalii? Ta wyglada podobnie.
Margo rowniez poczula, ze ogarniaja ja mdlosci. Zanim Brecht przykryl cialo jasnym plaszczem, dostrzegla trupioblada twarz z policzkami rozcietymi tak, ze usta zdawaly sie siegac od ucha do ucha.
Rama Joan, zaslaniajac Annie oczy, wspiela sie na palce i zawolala:
— Po tamtej stronie glazu stoja dwa samochody. Wewnatrz nie widac nikogo.
Clarence Dodd stanal za nia.
— Gdzie masz karabin, Dodd? — zapytal Brecht.
— Zostawilem go w furgonetce. Ta reka i tak nie moge strzelac — odparl. — Ledwo moge pisac w notatniku.
— Ja mam swoj! — zawolal Wojtowicz. Ruszyl pospiesznie naprzod, potknal sie i bylby upadl, gdyby nie oparl sie kolba o asfalt. Kiedy odzyskal rownowage, spostrzegl, ze trzyma bron za lufe niczym pielgrzym laske.
Nagle uslyszeli ostry meski glos i slowa dobrze znane z filmow kryminalnych:
— Stac. Mamy was na muszce. Najmniejszy ruch, a strzelam.
Spoza skaly tuz nad szosa ukazal sie mezczyzna, dwoch innych wyszlo zza glazu nieco ponizej. Pierwszy trzymal dwa rewolwery i wodzil nim: wolno po stojacych, dwaj pozostali skierowali karabiny na Wojtowicza. Na twarzach miel! jaskrawoczerwone, jedwabne maski z duzymi otworami na oczy. Mezczyzna z rewolwerami, szczuply i starannie ubrany, nosil nasuniety na czolo mlodziezowy czarny filcowy kapelusz, ale mimo to wygladal bardziej na dziarskiego, energicznego starca niz na mlodego czlowieka.
Pewnym krokiem zszedl predko ze zbocza. Jego oczy, podobnie jak lufy rewolwerow, przesuwaly sie nieustannie po grupie podroznych.
— Z Czarna Dalia trafiliscie w sedno — rzeki szybko, ale wyraznie, wymawiajac dobitnie kazde slowo. — To byl moj mlodzienczy wyczyn. Tym razem obejdzie sie bez przykrych scen — kazde z was ma szanse ocalenia — jezeli facet z karabinem natychmiast rzuci bron.
Wojtowicz rozluznil palce i karabin zadrgal dziwnie, nim spadl na ziemie.
— I jezeli mezczyzni odsuna sie od kobiet i stana troche dalej, tak zeby…
Dwa metry od mezczyzny w czarnym kapeluszu i czerwonej masce z glazu tarasujacego droge posypaly sie odlamki. Niemal jednoczesnie rozlegl sie swist i trzask strzalu z karabinu. To Ray Hanks lezacy na lozku w furgonetce zdolal wystrzelic.
Wojtowicz chwycil z ziemi karabin i strzelil z biodra do dwoch zamaskowanych mezczyzn na zboczu. Obaj natychmiast pociagneli za cyngla i Wojtowicz upadl.
Margo tymczasem wyciagnela spod kurtki szary pistolet, wycelowala go w mezczyzne w czarnym kapeluszu i nacisnela spust. Mezczyzna, wyrzucajac rece na boki, z calych sil uderzyl plecami o glaz. Rewolwery wypadly mu z rak. Glaz zakolysal sie lekko.
Ktos krzyczal dziko, tryumfujaco.
Wojtowicz wypalil z ziemi, mezczyzni z karabinami znow strzelili, ale Margo od razu wycelowala w nich pistolet: mezczyzni nagle wylecieli w gore, koziolkujac w powietrzu — karabiny ich wirowaly osobno — dopoki nie znalezli sie kilka metrow nad przepascia i me znikli z pola widzenia.
Mezczyzna w czarnym kapeluszu powoli osunal sie z glazu zostawiajac czerwona plame w miejscu, gdzie uderzyl glowa. Margo podbiegla do glazu, skierowala na niego pistolet: mezczyzne zwialo z urwiska — spadl za swoimi! kompanami, a za nim potoczyly sie trzy niewielkie glazy.
Brecht, ktory byl najblizej linii strzalu, wyciagnal przed siebie ramiona i zawirowal, jakby tanczyl walca; zrobil trzy duze kroki w strone przepasci, lecz wreszcie udalo mu sie zatrzymac, wpierajac sie nogami w niewielki wystep skalny. Hunter podbiegl do Margo, jedna reka chwycil pistolet, druga oderwal jej dlon od kolby.
— To ja! — krzyknal jej prosto w twarz.
Dopiero wtedy dziewczyna zaprzestala krwiozerczych wrzaskow i zdyszana, wciaz usmiechnieta szatansko, skinela glowa.
Dragal podbiegl do Idy.
Harry uklakl przy Woj lowicz u, ktory wciaz powtarzal:
— Ojej. Ojej.
Po chwili jednak dodal:
— Wiesz, po pierwszym strzale i tak zamierzalem pasc na ziemie. Kula chyba drasnela mnie w ramie. Lepiej od razu sprawdzic.
Brecht jednym susem znalazl sie przy Hunterze i Margo.
— Co to za pistolet? — spytal. — Znalazlem sie tylko jednym ramieniem w jego zasiegu, ale mialem takie wrazenie, jakbym rzucal mlotem i zapomnial wypuscic go z rak.
— Nie martw sie, nie zuzylam calego ladunku — rzekla pospiesznie Margo do Huntera. — Jeszcze jest do polowy naladowany. O, widzisz te fioletowa kreske?
— Pokaz… — zaczal Brecht, ale nagle wyprostowal sie i predko rozejrzal wkolo. — Harry! — zawolal. — Przynies karabin Wojtowicza. Ramo Joan, zajmij sie Wojtowiczem. Hixon, wez bron Hanksa, jezeli nasz bohater zechce ci ja oddac. Ross, oddaj Margo pistolet. Ona umie sie — nim poslugiwac. Margo, ty i ja zbadamy teren. Musimy sprawdzic, czy nie ma tu wiecej tych drani. Idz po mojej lewej rece i strzelaj do kazdego, kto ma bron. Tylko uwazaj, jak celujesz.
Margo, ktora podczas strzelaniny zbladla, teraz znow sie usmiechnela i zgodnie z poleceniem Brechta stanela ostroznie, na lekko zgietych nogach, po jego lewej rece. Wanda, ktora szla do Dragala, zeby pomoc mu ocucic Ide, spojrzala na Margo i od razu odsunela sie od niej jak najdalej.
— Sadze, ze to rzeczywiscie byl morderca Czarnej Dalii — powiedzial z namyslem Dodd. — A teraz juz nigdy sie nie dowiemy, jak” naprawde wygladal. Moze by sie nawet udalo go rozpoznac.
Wojtowicz, ktory skrzywil sie z bolu, kiedy Rama Joan rozdarla zebami zakrwawiona koszule i sciagnela mu ja z ramienia, warknal na Dodda:
— Ot, brednie!