Weezy nie mogla byc we wtorek wieczorem w domu; umowila sie na kolacje ze wspolnikiem. Dala synowi pieniadze, zeby zjadl u Charly’ego, i Colin zabral ze soba Roya.
Po cheeseburgerach i koktajlu mlecznym Colin spytal”
– Chcesz zobaczyc film?
– Gdzie?
– W telewizji.
– Jaki?
–
– Dlaczego chcesz ogladac taka bzdure?
– To nie bzdura. Ma dobre recenzje.
– Nie ma zadnych wampirow.
– Moze nie ma. A moze sa.
– Jakie moze? To oczywiste. Wampiry… to nonsens.
– Ale pasuja do filmow grozy.
– Nudziarstwo – powiedzial Roy.
– A moze bys przynajmniej sprobowal obejrzec ten film?
Roy westchnal i pokrecil glowa.
– Jak mozna bac sie czegos, co nie istnieje?
– Po prostu trzeba sobie wyobrazic.
– Dlaczego mialbym wyobrazac sobie straszne rzeczy, skoro istnieje tyle rzeczy prawdziwych, ktorych nalezy sie bac?
Colin wzruszyl ramionami.
– W porzadku. Wiec nie chcesz ogladac tego filmu.
– Poza tym zaplanowalem cos na pozniej.
– Co? – spytal Colin.
– Zobaczysz. – Roy poslal mu chytre spojrzenie.
– Nie badz taki tajemniczy. Powiedz.
– W swoim czasie.
– Kiedy?
– Och… o osmej – powiedzial Roy.
– A co bedziemy robic do tego czasu?
Pojechali w dol Central Avcnue, do malej przystani, zostawili na parkingu rowery, ktore zabezpieczyli lancuchami i zaczeli zglebiac labirynt nabrzeznych sklepikow i lokali rozrywkowych. Spacerowali w gwarnym tlumie turystow, szukajac ladnych dziewczyn.
Nad zatoka unosily sie i nurkowaly mewy. Krzyczac przerazliwie i melancholijnie, rzucaly sie w gore i w dol, tam i z powrotem, zszywajac swym lotem niebo, ziemie i wode.
Colin pomyslal, ze przystan jest piekna. Blask zmierzajacego ku zachodowi slonca saczyl sie przez biale chmury i zostawial na wodzie polyskliwe plamy koloru spizu. Siedem malych zaglowek plynelo w rownym szyku, posuwajac sie zygzakiem po spokojnych wodach przystani ku otwartemu morzu. Wieczor tonal w charakterystycznym kalifornijskim swietle, doskonale czystym, choc wydawalo sie zamglonym – jakby patrzylo sie na swiat przez nieskonczonosc cennych krysztalowych tafli.
Przystan wydawala sie w tej chwili najbezpieczniejszym i najbardziej przyjaznym miejscem na ziemi, ale Colin, na swoje nieszczescie, wiedzial, jak bedzie wygladala za godzine lub dwie. Umial odmalowac sobie jej obraz noca: tlumy zniknely, sklepy zamkniete, a swiatla wygaszone z wyjatkiem kilku latarni na nabrzezu. O tak poznej godzinie jedynym slyszalnym dzwiekiem jest glos nocy: bezustanny plusk morza uderzajacego o ciemne pale, skrzypienie zacumowanych lodzi, zlowieszczy szelest skrzydel mew ukladajacych sie do snu i ten wciaz obecny, podskorny strumien demonicznych szeptow, ktorych wiekszosc ludzi nie moze uslyszec. Wiedzial, ze wraz ze smiercia slonecznego blasku przypelznie zlo. Cos strasznego wynurzy sie z wody pograzonej w mroku i schwyci nieuwaznego przechodnia; cos sliskiego i pokrytego luska; cos zzeranego nie nasyconym nigdy glodem; cos o ostrych jak brzytwa zebach i poteznych szczekach, ktore moga rozerwac czlowieka na strzepy.
Niezdolny, by odrzucic te wizje, Colin stwierdzil nagle, ze nie potrafi juz cieszyc sie pieknem, ktore roztaczalo sie wokol niego. Bylo tak, jakby patrzyl na cudowna dziewczyne i, wbrew sobie, zamiast niej widzial jej gnijace cialo, ktorym bedzie musiala sie stac.
Czasem zastanawial sie, czy nie jest szalony.
Czasem nienawidzil samego siebie.
– Osma – powiedzial Roy.
– Dokad idziemy?
– Trzymaj sie blisko mnie.
Ruszyli – Roy prowadzil. Zatoczyli krag, po czym powrocili do wschodniego wylotu Central Avenue, a nastepnie skrecili w Santa Leona Road, posuwajac sie na wschod. Gdy dotarli do wzgorz za miastem, skrecili w waska, polna droge, i podazyli nia, przecinajac mala dolinke. Po obu stronach zakurzonego traktu rosly polne kwiaty, polyskujac w wysokiej suchej trawie niczym niebieskie i czerwone plomienie.
Zachodzace slonce wisialo tuz nad ich glowami – przy tej bliskosci morza godzina zmierzchu zdawala sie bardzo bliska. Ziemia miala wkrotce zawladnac noc. Gdziekolwiek by sie udali, musieliby wracac w ciemnosci. Colin nie byl z tego powodu zadowolony.
Dotarli na wyzsza partie wzgorza i pokonali zakret, ktory tonal w cieniu drzew eukaliptusowych. Droga konczyla sie piecdziesiat jardow dalej, w samym srodku cmentarzyska samochodow.
– Dom Pustelnika Hobsona – powiedzial Roy.
– Kto to jest?
– Mieszkal tu.
Parterowy drewniany budynek, bardziej przypominajacy prymitywna chate niz dom mieszkalny, gorowal nad kilkoma akrami trawiastego wzniesienia, na ktorym niszczalo ponad dwiescie samochodowych wrakow.
Postawili swoje rowery przed chata.
– Dlaczego nazywaja go Pustelnikiem? – spytal Colin.
– Bo nim byl. Mieszkal tu zupelnie sam i nie lubil ludzi.
Czterocalowa niebieskozielona jaszczurka wypelzla na zapadniety stopien ganku, zatrzymala sie, po czym zastygla, zezujac mlecznym okiem w strone chlopcow.
– Skad sie wziely te wszystkie samochody? – spytal Colin.
– Kiedy tu mieszkal, zyl z nich. Skupowal samochody po ciezkich wypadkach i sprzedawal czesci.
– Mozna sie z tego utrzymac?
– No coz, wiele nie potrzebowal.
– Wlasnie widze.
Jaszczurka zeszla ze stopnia na twarda, sucha ziemie. Wciaz byla czujna.
– Pozniej – powiedzial Roy – stary Pustelnik Hobson odziedziczyl troche pieniedzy.
– Byl bogaty?
– Nie. Dostal akurat tyle, zeby zyc spokojnie, nie trudniac sie wiecej handlem czesciami zamiennymi. Widywal wtedy ludzi tylko raz w miesiacu, kiedy wyprawial sie do miasta po sprawunki.
Jaszczurka wbiegla z powrotem na stopien i znow zastygla, tym razem odwrocona do chlopcow tylem.
Roy byl szybki. Jaszczurka dostrzegla zblizajace sie niebezpieczenstwo. Zdazyl ja jednak zlapac za ogon, przytrzymal i zmiazdzyl jej glowe stopa.
Colin odwrocil sie pelen obrzydzenia.
– Po cos, u licha, to zrobil?
– Slyszales, jak zachrzescilo?
– Co chciales osiagnac?
– To byl trzask.
– Rany.
Roy wytarl but o trawe. Colin odchrzaknal i spytal”
– A gdzie teraz jest Pustelnik Hobson?
– Nie zyje.