W koszmarnym snie Amy urodzila przerazajaco zdeformowane dziecko -odrazajaca, dzika istote, ktora bardziej niz czlowieka przypominala kraba. Znajdowala sie wraz z nia w malym slabo oswietlonym pokoju, a ta istota atakowala ja, klapiac ostrymi szczypcami i wilczymi szczekami. W scianach tkwily waskie okna i za kazdym razem, gdy mijala kolejne z nich, po drugiej stronie szyby widziala matke i Jeny'ego Gallowaya – patrzyli na nia i smieli sie.
Nagle dziecko sunac zwawo po podlodze podpelzlo do niej i chwycilo ja ostrymi szczypcami za kostke.
Obudzila sie i usiadla na lozku, tlumiac krzyk narastajacy w gardle. Na szczescie zdolala go pohamowac.
To tylko sen, na milosc Boska, powiedziala sobie w duchu. Tylko zly sen, ktory zawdzieczasz Jerry'emu Gallowayowi. Niech go wszyscy diabli!
W polmroku po jej prawej stronie cos sie poruszylo.
Wlaczyla nocna lampke.
Zaslony. Okno bylo uchylone na pare cali, aby pokoj byl stale wietrzony, i lekki podmuch poruszyl zaslonami.
Przecznice lub dwie dalej zawyl zalosnie jakies pies.
Amy spojrzala na zegarek. Trzecia nad ranem.
Siedziala przez chwile na lozku, dopoki sie nie uspokoila, ale kiedy zgasila swiatlo, nie byla w stanie zasnac. Ciemnosc byla nieprzyjemna i grozna. Od dziecinstwa Amy nie czula sie w ten sposob.
Miala osobliwe, niepokojace wrazenie, ze gdzies tam, posrod nocy, znajdowalo sie cos potwornego, co zmierzalo w kierunku domu Harperow. To cos przypominalo tornado, ale nie bylo nim.
Bylo czyms gorszym. Czyms dziwnym i niezwyklym, duzo grozniejszym niz zwykle tornado.
Miala przeczucie – moze nie bylo to najwlasciwsze okreslenie, ale najblizsze temu, co czula – mrozace do szpiku kosci przeczucie, ze do niej i do calej jej rodziny zbliza sie jakas nieublagalna, niszczaca, bezlitosna sila. Probowala sobie ja wyobrazic, ale nie byla w stanie.
Zadne porownanie nie przychodzilo jej do glowy. Uczucie zagrozenia pozostawalo nieokreslone, nie nazwane, ale mimo wszystko bardzo silne.
Prawde mowiac doznanie bylo na tyle dojmujace, wymowne i nieodparte, ze koniec koncow Amy wstala z lozka i podeszla do okna, chociaz w glebi duszy wiedziala, ze to bezcelowe.
Mapie Lane pograzona byla w spokojnym snie, spowita glebokimi, ale niegroznymi cieniami. Poza ich ulica na kilku lagodnych pagorkach rozciagaly sie przedmiescia poludniowego kranca Royal City. O tak wczesnej porze widac bylo swiatla tylko w kilku domach.
Nieco dalej na poludnie, na skraju miasta i za nim znajdowaly sie tereny komunalne hrabstwa.
Teraz ogromna, mroczna przestrzen ziala pustka, ale w lipcu, kiedy przyjezdzalo tu wesole miasteczko, Amy stojaca przy oknie bedzie wpatrywac sie jak urzeczona w feerie jaskrawych roznobarwnych swiatel i odlegly, czarodziejski, nieco rozmyty zarys obracajacego sie wolno Diabelskiego Mlyna.
Noc byla taka jak zwykle. Amy nie zauwazyla niczego nowego ani tym bardziej niebezpiecznego.
Wrazenie, ze znalazla sie na drodze nadciagajacej rozszalalej burzy, przygaslo; zastapilo je zmeczenie.
Wrocila do lozka.
W tej chwili nad domem Harperow zawisla tylko jedna grozba -jej ciaza, nieunikniony skutek grzechu, jaki popelnila.
Amy przylozyla obie dlonie do brzucha. Zastanawial sie, co powie na to jej matka. Zastanawiala sie tez, czy zawsze bedzie rownie samotna i bezradna jak teraz. Z niepokojem patrzyla w przyszlosc.
4
Przy stoisku z napojami orzezwiajacymi obok karuzeli przed Chrissy Lampion i Boben Drew stalo jeszcze w kolejce piec osob. – Nie znosza tak czekac – stwierdzila Chrissy. – Ale naprawde mam ochote na to slodkie jablko.
– To nie potrwa dlugo – mruknal Bob.
– Tyle jeszcze chcialabym zobaczyc.
– Spoko. Dopiero wpol do dwunastej. Lunaparku nie zamkna przed pierwsza.
– Ale to ostatnia noc – rzucila Chrissy. Wziela gleboki oddech, napawajac sie aromatem przenikajacym nocne powietrze; byla to osobliwa mieszanina zapachu prazonej kukurydzy, waty cukrowej, frytek czosnkowych, prazonych orzeszkow i jeszcze paru innych.
– Ach! Az mi leci slinka. Napycham sie przez caly wieczor i ciagle ma milo Nie wierze, ze tyle zjadlam!
– To na pewno z podniecenia – orzekl Bob. – Podniecenie powoduje spalanie kalorii. No i te szalone przejazdzki. Przewaznie bylas nieomal smiertelnie przerazona, a strach spala kalorie jeszcze szybciej niz forsowny trening.
Z powaga usilowal analizowac przyczyne jej niezwyklego apetytu. Bob byl ksiegowym.
– Moze ty postoisz w kolejce – powiedziala Chrissy – a ja tymczasem zajrze do toalety. Spotkamy sie za pare minut przy karuzeli. W ten sposob ubijemy dwa wroble naraz.
– Jednym strzalem – poprawil Bob.
– Ze co?
– Mowi sie: “Zabijemy dwa wroble jednym strzalem'.
– A, tak. Jasne.
– Ale nie wydaje mi sie, zeby to okreslenie tutaj pasowalo – dodal Bob. -No, ale idz do toalety, skoro musisz. Spotkamy sie, jak powiedzialas, przy karuzeli
Jezu! -westchnela w duchu Chrissy. Czy wszyscy ksiegowi sa tacy?
Odeszla od stoiska po wilgotnych trocinach zascielajacych ziemie i zanurzywszy sie w fali halasliwej muzyki plynacej od strony karuzeli minela „kowadlo silacza', gdzie muskularny mlody chlopak trzasnal wlasnie wielkim mlotem w cel, powodujac uruchomienie dzwonka i wzbudzajac zachwyt swojej dziewczyny; nie zwolnila tez przechodzac obok tuzina naganiaczy, ktorzy wypluwali slowa z predkoscia karabinu maszynowego, namawiajac ludzi do sprobowania szczescia przy jednym z wielu stanowisk gier, gdzie wygrane stanowily pluszowe misie, szmaciane lalki i tym podobny chlam. Z glosnikow przy rozmaitych stanowiskach plynely dzwieki setek roznych piosenek, ale o dziwo ich polaczenie wcale nie wydawalo sie drazniace. Wrecz przeciwnie, brzmialo to moze nieco dziwnie, ale niewatpliwie urzekajaco.
Lunapark byl oceanem halasu, a Chissy z radosnym usmiechem brnela jego srodkiem.
Chrissy Lampton uwielbiala wiosenny festyn w Coal Country. To byla jedna z najwiekszych dorocznych atrakcji. Festyn, Boze Narodzenie, Sylwester, Swieto Dziekczynienia, tance z okazji Halloween w Elk's Club, Noce Las Vegas w kosciele Sw. Tomasza (jedna w kwietniu, druga w sierpniu) stanowily najwieksze wydarzenia w ciagu calego roku, byly jedynymi atrakcjami w Coal Country, na ktore warto bylo czekac.
Przypomniala sobie fragment zabawnej i dosc wulgarnej piosenki, ktora krazyla, kiedy Chrissy byla jeszcze w liceum:
W liceum czesto smiala sie z tej piosenki. Teraz jednak, majac dwadziescia siedem lat, zdawala sobie sprawe z faktu, ze w miasteczku czekala ja, szara i nudna przyszlosc, bez zadnych perspektyw; nic dziwnego, ze glupi wierszyk przestal ja bawic.
Ktoregos dnia wyjedzie do Nowego Jorku albo Los Angeles. Tam przynajmniej bedzie miala jakas przyszlosc. Zamierzala stad splynac, kiedy tylko zbierze na koncie dosc pieniedzy, by przezyc pol roku w nowym miejscu. Na razie dysponowala funduszami na piec miesiecy.
Chlonac po drodze barwy, dzwieki i urok wesolego miasteczka, Chrissy zmierzala w strone Gabinetu Smiechu; tuz za nim powinno znajdowac sie WC. Toalety miescily sie w zuzlowych budyneczkach rozrzuconych na obrzezach wesolego miasteczka.
Gdy przechodzila wsrod tlumu, naganiacz przy strzelnicy zagwizdal na nia glosno i znaczaco.
Usmiechnela sie i pomachala do niego.