Hoval odebral go w swym skromnie urzadzonym gabinecie na drugim pietrze komendy policji.
– W sprawie Pulhama? – spytal, zanim czlowiek po drugiej stronie zdazyl cokolwiek powiedziec. – Jesli nie, przekaz to komu innemu. Zajmuje sie tylko Pulhamem, dopoki sprawa nie zostanie rozwiazana, niczym wiecej.
– Mam cos, co pana zainteresuje – powiedzial technik. Byl to glos lysego, zoltawego, niepozornego czlowieczka, ktory poprzedniego wieczoru nie wykazal respektu przed detektywem Hovalem. – Mam raport z Waszyngtonu na temat odciskow palcow. Wlasnie nadszedl dalekopisem.
– No i?
– Nie ma ich w kartotece.
Hoval przygarbil sie nad duzym biurkiem, prawie je zaslaniajac, jedna dlonia trzymajac mocno sluchawke, druga zaciskajac w piesc, ktora spoczywala na ksiazce raportow. Jego klykcie byly biale i sterczace.
– Nie ma w kartotece?
– Mowilem panu, ze tak bedzie – odparl technik, ktory sprawial wrazenie niemal zadowolonego z powodu rozczarowania policjanta. – Z kazda uplywajaca minuta wyglada to coraz bardziej na dzialanie szalenca.
– To sprawa polityczna – upieral sie Hoval, raz po raz otwierajac i zaciskajac piesc. – Zaplanowane zabojstwo policjanta.
– Nie zgadzam sie.
– A ma pan jakies dowody? – spytal Hoval ze zloscia.
– Nie – przyznal technik. – Wciaz badamy samochod, ale wyglada to beznadziejnie. Pobralismy probki lakieru z kazdego zadrapania i wgniecenia, ale skad wiadomo, ze ktores z tych uszkodzen zostalo spowodowane przez samochod zabojcy? A jesli nawet – to przez jaki samochod?
– Sprawdziliscie wnetrze radiowozu?
– Oczywiscie – powiedzial technik. – Znalezlismy kilka wlosow, lonowych i innych. Obciete paznokcie. Roznego rodzaju bloto. Zdzbla trawy. Kawalki jedzenia. Wiekszosc nie ma zwiazku z zabojca. A nawet jesli ma – wlos, pare wydartych nitek, ktore znalezlismy przy zamku drzwi – to niewiele nam daje, dopoki nie mamy podejrzanego, z ktorym mozna by to wszystko powiazac.
– Tej sprawy na pewno nie rozwiaze sie w laboratorium – zgodzil sie Hoval.
– Ma pan jakis inny trop?
– Rekonstruujemy przebieg zmiany Pulhama – powiedzial Hoval. – Zaczynajac od chwili, w ktorej wzial z garazu radiowoz.
– Macie cos?
– Mnostwo minut, ktorych przebieg trzeba wyjasnic, wielu ludzi z ktorymi trzeba porozmawiac – powiedzial Hoval. – Ale cos znajdziemy.
– Wariata.
– Kompletnie sie pan myli – Hoval odlozyl sluchawke.
Dwadziescia lat wczesniej Ernie Hoval zostal policjantem, poniewaz byla to profesja, a nie po prostu posada; bylo to zajecie, ktore zapewnialo czlowiekowi poczucie honoru i szacunek innych.
Praca byla ciezka, godziny sluzby dlugie, placa ledwie zadowalajaca, ale mialo sie okazje zrobienia czegos dla swej spolecznosci. Posrednie korzysci plynace z pracy policjanta – wdziecznosc sasiadow i szacunek okazywany przez wlasne dzieci – byly wazniejsze niz pensja. Tak to w kazdym razie wygladalo w przeszlosci…
W dzisiejszych czasach, myslal sobie Hoval, policjant nie jest niczym innym jak tylko celem. Wszyscy sa przeciwko policji. Czarni, liberalowie, Latynosi, pacyfisci, czlonkowie ruchu wyzwolenia kobiet – caly ten pomylony margines spoleczenstwa znajduje przyjemnosc w osmieszaniu policji. W dzisiejszych czasach policjanta traktuje sie, w najlepszym razie, jak pajaca. W najgorszym nazywa sie go faszysta, i przeznacza do odstrzalu, dokonanego przez te wszystkie rewolucyjne grupy, ktorymi nikt sie nie przejmuje, z wyjatkiem innych gliniarzy…
Wszystko to zaczelo sie w 1963, od Kennedy’ego i Dallas. A pogorszylo sie, i to bardzo, w czasie wojny. Hoval wiedzial o tym, choc nie mogl pojac, dlaczego zabojstwo prezydenta i wojna zmienily tak wielu ludzi tak bardzo. W historii Ameryki mialy miejsce polityczne zabojstwa, ale zadne nie wplynelo na narod az tak bardzo. I byly inne wojny, ktore tylko wzmocnily jego kregoslup moralny. Ale ta wojna wywarla odwrotny skutek. Nie potrafil powiedziec dlaczego – z wyjatkiem tego, ze komunisci i inne rewolucyjne sily wreszcie znalazly dlugo poszukiwany pretekst do dzialania – ale wiedzial, ze tak wlasnie jest.
Myslal o Pulhamie, ostatniej ofierze tych zmian, i zaciskal swe potezne piesci. Mord mial podloze polityczne. Predzej czy pozniej znajda tych drani.
SRODA, 7.00 – CZWARTEK, 7.00
7
Przez caly ranek zanosilo sie na deszcz. Lagodnie pofaldowane pola delikatnych mlodych klosow pszenicy stykaly sie z odleglym horyzontem jak zielony dywan pod niskim, szarym pulapem szybko plynacych chmur. Gdzieniegdzie, z tej oblakanczo plaskiej ziemi, wyrastaly potezne betonowe elewatory zbozowe, jak gigantyczne piorunochrony, sprawdzajace nieustepliwosc nadciagajacej burzy.
Colinowi spodobala sie ta sceneria. Caly czas pokazywal elewatory i nieliczne szkielety szybow wiertniczych, ktore trwaly w oddali jak straznice.
– Wspaniale, co?
– Ta ziemia jest w kazdym calu tak plaska jak w Indianie i Missouri – powiedzial Doyle.
– Ale jest w niej historia. – Chlopiec mial dzis na sobie czerwono-czarna koszulke z wizerunkiem Frankensteina, ktora wysunela sie z jego sztruksowych spodni, ale nie zwracal na to uwagi.
– Historia? – spytal Alex.
– Nigdy nie slyszales o szlaku starego Chisholma *? Albo o szlaku Santa Fe? Sa tu wszystkie slawne miasta Dzikiego Zachodu – powiedzial chlopak podniecony. – Jest Abilane, i Ford Riley, Fort Scott, Pawnee Rock, Wichita, Dodge City i stary cmentarz Boot Hill **.
– Nie wiedzialem, ze jestes wielbicielem westernow – powiedzial Doyle.
– Nie bardzo. Ale Dziki Zachod wciaz jest fascynujacy.
Alex spojrzal na wielkie rowniny i probowal odmalowac je sobie tak, jak niegdys wygladaly: ruchome piaski, kurz, kaktusy, surowy i zlowieszczy krajobraz, zaledwie tkniety ludzka stopa. Tak, to musialo byc dawniej romantyczne miejsce.
– Toczyly sie tu indianskie wojny – powiedzial Colin. – I John Brown wywolal w Kansas mala wojne domowa w 1865, kiedy ze swoimi chlopcami zabil pieciu wlascicieli niewolnikow w Pottawatomie Creek.
– Zaloze sie, ze nie potrafisz szybko wypowiedziec tej nazwy piec razy z rzedu.
– O dolara?
– Stoi.
– Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie! – Powiedzial, tracac oddech przy ostatnim wyrazie. – Jestes mi winien dolca.
– Dopisz do mojego rachunku – odparl Doyle.
Znow czul sie lekko, swobodnie i dobrze, teraz, gdy podroz zaczela rozwijac sie tak, jak sobie zaplanowali.
– Czy wiesz, kto jeszcze pochodzil z Kansas?
– Kto?
– Carry Nation – odparl Colin chichoczac. – Kobieta, ktora biegala po saloonach z siekiera i rozbijala je.
Mineli kolejny elewator umieszczony na koncu dlugiej i prostej drogi o asfaltowej nawierzchni.
– Gdzie sie tego wszystkiego nauczyles? – spytal Doyle.
– Po prostu dowiedzialem sie – powiedzial Colin. – Troche tu, troche tam.