Od czasu do czasu mijali pola lezace odlogiem, ciemnobrazowe polacie ziemi, niczym starannie rozpostarte obrusy. Po jednym z nich krazyl wir powietrzny, wciagajac kurz do wnetrza waskiej kolumny swiszczacego, wiosennego powietrza.
– Tutaj mieszkala takze Dorotka – powiedzial Colin, obserwujac wir.
– Jaka Dorotka?
– Dziewczynka z „Czarnoksieznika z krainy Oz”. Pamietasz jak zanioslo ja do Oz potezne tornado?
Alex mial wlasnie odpowiedziec, gdy przerazil go ogluszajacy ryk klaksonu, dochodzacy bezposrednio z tylu. Spojrzal w lusterko i syknal widzac furgonetke chevroleta. Znajdowala sie nie dalej niz szesc stop od ich tylnego zderzaka. Niewidoczny kierowca walil dlonia w obrecz klaksonu przy kierownicy: biip, bip, bip, bip, bip, biiiip!
Doyle spojrzal na szybkosciomierz i stwierdzil, ze przekraczaja siedemdziesiatke. Gdyby odglos klaksonu zaskoczyl go do tego stopnia, ze wcisnalby pedal hamulca, chevrolet staranowalby ich. Byliby martwi.
– Glupi sukinsyn – powiedzial.
Bip, biiiiiiiiiip, biiiiiip…
– Czy to on? – spytal Colin.
– Tak.
Furgonetka podjechala do nich tak blisko, ze Doyle nie byl nawet w stanie dostrzec jej zderzaka, czy dolnej czesci atrapy.
– Dlaczego trabi? – spytal Colin.
– Nie wiem… Chyba chce sie upewnic, ze wiemy o jego powrocie.
8
Klakson furgonetki zawodzil monotonny tren.
– Sadzisz, ze chce, bys sie zatrzymal? – spytal Colin, sciskajac swymi delikatnymi dlonmi kolana i wychylajac sie do przodu, jak gdyby przytloczony napieciem.
– Nie wiem.
– Zatrzymasz sie?
– Nie.
Colin skinal glowa.
– To dobrze. Chyba nie powinnismy sie zatrzymywac. Mysle, ze powinnismy jechac nie ogladajac sie na nic.
Doyle spodziewal sie, ze nieznajomy lada moment przestanie trabic i wycofa sie na swa ulubiona odleglosc jednej czwartej mili. Trzymal sie jednak blisko, tylko trzy stopy od ich bagaznika, pedzac z predkoscia siedemdziesieciu mil na godzine z wyjacym klaksonem.
Choc nie bylo wiadomo, czy czlowiek w chevrolecie jest tak niebezpieczny jak Charles Manson czy Richard Speck, to z pewnoscia byl niezrownowazony. Czerpal jakas przyjemnosc z terroryzowania ludzi absolutnie mu nieznanych, a to juz znacznie odbiegalo od normy. Doyle wiedzial, lepiej niz kiedykolwiek, ze nie chcialby spotkac sie z tym czlowiekiem twarza w twarz i poznac granice jego szalenstwa.
Bip, biiiiiip, biiiiiip…
– Co mozemy zrobic? – spytal chlopiec.
Doyle spojrzal na niego.
– Pas zapiety?
– Oczywiscie.
– Znow zostawimy go w tyle.
– I dojedziemy do Denver bocznymi drogami?
– Owszem.
– Znajdzie nas jutro, gdy bedziemy wyjezdzac z Denver do Salt Lake City.
– Nie znajdzie – stwierdzil Doyle.
– Skad ta pewnosc?
– Nie jest jasnowidzem – powiedzial Doyle. – Mial szczescie, to wszystko. Zatrzymywal sie przypadkowo w okolicy, w ktorej i my sie zatrzymywalismy kazdej nocy i, rownie przypadkowo, wyruszal w droge mniej wiecej o tej samej godzinie co my, kazdego ranka. To, ze ciagle nas spotyka, jest czystym przypadkiem. – Wiedzial, ze to jedyne racjonalne wyjasnienie, choc bardzo watpliwe, jedyne wzglednie sensowne wytlumaczenie. A jednak nie wierzyl w ani jedno swoje slowo. – W gazetach mozesz przeczytac o bardziej nieprawdopodobnych zbiegach okolicznosci. Dzien w dzien. – Mowil teraz tylko po to, zeby uspokoic chlopca. Ten stary, znajomy i znienawidzony strach powrocil i Doyle wiedzial, ze dopoki nie dotra bezpiecznie do San Francisco, on tez nie odzyska spokoju.
Wcisnal pedal gazu.
Thunderbird wystrzelil do przodu, tworzac szczeline miedzy obydwoma wozami. Dystans powiekszyl sie gwaltownie, choc bagazowka tez przyspieszyla.
– Nadlozysz mnostwo drogi, jesli teraz zawrocimy – powiedzial chlopiec, a w jego glosie wyczuwalo sie niepokoj.
– Niekoniecznie. Mozemy skrecic na polnoc i znow zjechac na trase trzydziesci szesc powiedzial Doyle, obserwujac w lusterku malejaca furgonetke. – To niezla droga.
– To jednak kilka dodatkowych godzin jazdy. Wczoraj byles naprawde zmeczony, gdy przyjechalismy do motelu.
– Nic mi nie bedzie – powiedzial Doyle. – Nie martw sie o mnie.
Dojechali trasa siedemdziesiat siedem do trasy trzydziesci szesc i podazyli na zachod przecinajac polnocna czesc stanu.
Colin przestal darzyc sympatia pola, elewatory zbozowe, szyby wiertnicze i wiry powietrzne. Ledwie raczyl spojrzec na krajobraz. Wepchnal koszulke w spodnie i wygladzil ja, wybil rytm na koscistych kolanach, oczyscil grube szkla i jeszcze raz wygladzil koszulke. Minuty wlokly sie jak slimaki.
Lelan zwolnil do siedemdziesiatki, co uspokoilo meble i sprzety, ktore grzechotaly w czesci bagazowej, gdy tylko zaczynal przyspieszac. Spojrzal na zlota, przezroczysta dziewczyne siedzaca obok.
– Musieli skrecic gdzies po drodze. Nie dogonimy ich wczesniej niz dzis wieczor w Denver.
Nie odezwala sie.
– Powinienem byl trzymac sie z tylu i czekac na okazje, by zepchnac ich z drogi. Nie powinienem byl atakowac ich tak od razu.
Usmiechnela sie tylko.
– No coz – powiedzial – sadze, ze masz racje. Autostrada to zbyt uczeszczane miejsce, by ich zalatwic. Dzis wieczor, w hotelu, bedzie o wiele latwiej. Moglbym zrobic to nozem, gdyby udalo mi sie podkrasc niepostrzezenie. Bez halasu. Poza tym, niczego nie beda sie spodziewac.
Pola przeplywaly obok. Olowiane niebo zwieszalo sie nisko i o szybe zabebnil deszcz. Wycieraczki uderzaly hipnotycznie, jak palka, ktorej ciosy raz za razem miazdza cos cieplego i miekkiego.
9
Rockies Motor Motel lezacy na wschodnich krancach Denver, byl rozleglym kompleksem budynkow, w ksztalcie dwukondygnacyjnej szachownicy do gry w kolko i krzyzyk, z setka pokoi w kazdym z czterech dlugich skrzydel. Wbrew swoim rozmiarom – niemal dwie mile betonowych, odslonietych, krytych metalowym dachem tarasow – wydawal sie maly, poniewaz stal w architektonicznym cieniu miejskich wiezowcow, a takze, co przytlaczalo go jeszcze bardziej, w sasiedztwie Gor Skalistych o zasniezonych szczytach, ktore majaczyly na zachodzie i poludniu. W ciagu dnia slonce tych gorzystych okolic odbijalo sie w rzedach identycznych okien i w metalowych rynnach, przeksztalcalo dlugie dachy przedsionkow w pofaldowane lustra i polyskiwalo w wodzie wypelniajacej basen o