podlodze, az uderzyl o kosiarki do trawnikow.
Fizyczno-emocjonalna reakcja na niebezpieczenstwo znacznie wyprzedzala myslowa analize tej sytuacji. Slyszal swist siekiery przecinajacej powietrze, pare cali od jego glowy, i wiedzial, jaki bylby skutek uderzenia, gdyby narzedzie nie chybilo celu… wciaz nie mogl pojac, jak ktokolwiek moze nastawac na jego zycie, zwlaszcza w tak niespodziewany, krwawy sposob. Byl przeciez Alexem Doyle’em. Czlowiekiem, ktory nie mial wrogow. Czlowiekiem, ktory byl nastawiony pokojowo i nie stosowal zadnej przemocy – czlowiekiem, ktory czesto poswiecal wlasna dume, by unikac wlasnie takich brutalnych sytuacji.
Nieznajomy poruszal sie szybko.
Choc Alex byl oszolomiony i sparalizowany nagloscia i straszliwa zawzietoscia ataku, wciaz widzial zblizajacego sie mezczyzne.
Nieznajomy uniosl siekierke.
– Nie! – krzyknal Doyle.
Z trudem rozpoznal swoj wlasny glos. Nie stracil jeszcze calkowicie tej odkrytej w sobie odwagi. Byla ona jednak pohamowana przez ozdrowienczy strach, ktory nadal jej wlasciwe proporcje.
Pieciocalowa, naostrzona krawedz wzniosla sie, zakreslila w powietrzu luk jednym, plynnym ruchem, zmieniajac sie w tych silnych dloniach w niemal precyzyjny instrument. Na ostrzu tanczyly jaskrawe pasemka swiatla. Siekierka znieruchomiala, uniesiona, zimna i nierzeczywista – po czym opadla.
Alex przeturlal sie po podlodze.
Ostrze uderzylo w puste miejsce. Siekierka ze swistem przeciela wilgotne powietrze i wbila sie z gluchym stekiem w twarda gumowa opone jednej z kosiarek, wrzynajac sie gleboko w bieznik.
Doyle zerwal sie na rowne nogi i kierowany instynktownym pragnieniem przezycia przesadzil jeden ze stolow warsztatowych, pokonujac odleglosc liczaca cztery stopy z latwoscia, o jaka sie nigdy nie posadzal. Potknal sie jednak i niemal upadl na twarz, ladujac po drugiej stronie.
Zza jego plecow dobieglo przeklenstwo szalenca: dziwnie niezrozumialy, gluchy pomruk gniewu i niezadowolenia.
Doyle odwrocil sie, przekonany, ze siekierka rozplata jego czaszke albo drewniany blat stolu. Uswiadamial sobie przynajmniej groze sytuacji. Wiedzial, ze moze stracic tu zycie.
Stojacy w drugim koncu pomieszczenia nieznajomy przygarbil szerokie ramiona, wkladajac w nie cala swoja sile, i wyszarpnal ostrze siekiery z twardej opony, w ktorej tkwilo. Odwrocil sie z nieprzyjemnym piskiem mokrych butow na cementowej podlodze, sciskajac kurczowo w obu dloniach siekierke, jak gdyby byla jakims swietym i wszechpoteznym talizmanem, ktory odpedzal zle moce i chronil jego posiadacza przed czynami zlosliwych czarownikow.
Bylo w tym czlowieku cos z szalenczej dzikosci, zwlaszcza w jego ogromnych, podkrazonych oczach.
Teraz te same oczy odszukaly Doyle’a. Wydawalo sie to niewiarygodne, ale nieznajomy pokiwal glowa i usmiechnal sie.
Alex nie odwzajemnil usmiechu.
Nie mogl tego zrobic. Odczuwal niemal fizyczny bol, majac swiadomosc zblizajacej sie smierci i zalujac, ze w ogole wychodzil ze swego pokoju.
Byl wciaz zbyt daleko od drzwi, jednych i drugich, by probowac do nich dotrzec. Zanim zdolalby pokonac otwarta przestrzen i dosiegnac progu, z pewnoscia poczulby ostrze siekiery zaglebiajacej sie miedzy lopatkami i…
Ociekajac deszczem, nieznajomy ruszyl w strone Doyle’a, cicho i szybko jak na tak duzego mezczyzne. Halas z jakim poruszal sie na zewnatrz, na schodach i tarasie, nie mogl byc przypadkowy. Wabil Alexa, biegnac po tych mrocznych korytarzach, by przyciagnac go do miejsca, ktore bedzie pulapka.
Miejsca wlasnie takiego, jak to.
Teraz dzielil ich tylko drewniany stol.
– Kim jestes? – spytal Doyle.
Nieznajomy nie usmiechal sie juz, gdy zatrzymal sie po drugiej stronie siegajacego pasa warsztatu. Wlasciwie krzywil sie, nawet wzdragal, jak gdyby ktos go brutalnie szczypal, czy wbijal w niego szpilki. Co to wszystko mialo znaczyc, o co mu chodzilo? O cos wiecej niz morderstwo? Cos go najwyrazniej dreczylo; to bylo oczywiste. Jego zacisniete wargi tworzyly prosta, posepna linie i zdawalo sie, ze rozpaczliwie probuje ukryc reakcje na ow wewnetrzny bol.
– Czego od nas chcesz? – spytal Doyle.
Mezczyzna tylko patrzyl na niego ze zloscia.
– Nigdy cie nie skrzywdzilismy.
Brak odpowiedzi.
– Przeciez nawet nas nie znasz, co?
Choc Doyle mowil slabym glosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choc przerazenie, jakie zdradzal, moglo sklonic szalenca do bardziej zdecydowanego dzialania, Alex musial zadac te pytania. Przez cale zycie umial studzic gniew innych ludzi przy pomocy uspokajajacych slow i teraz chodzilo o to, zeby otrzymac od tego czlowieka jakas odpowiedz – albo przynajmniej wywolac w nim poczucie winy.
– Co zyskasz, raniac mnie?
Szaleniec machnal siekierka, tym razem poziomo, od prawej do lewej, probujac pozbawic tors Doyle’a nog.
Niewiele brakowalo. Jego ramiona byly dostatecznie dlugie i silne, by zamiar sie powiodl, nawet biorac pod uwage rozdzielajacy ich stol. Ale Doyle w ostatniej chwili zauwazyl zblizajace sie ostrze i zdolal umknac. Odskoczyl do tylu, oddalajac sie od morderczego luku, jaki zatoczyla siekierka.
W tym momencie potknal sie o duza metalowa skrzynke na narzedzia, ktorej przedtem nie zauwazyl. Zamachal w powietrzu rekami, probujac bezskutecznie utrzymac sie na nogach, ale calkowicie stracil rownowage. Pomieszczenie zawirowalo wokol niego. Wowczas zrozumial, ze prawdopodobnie nie ma szans, by wydostac sie z tego miejsca zywym. Nie mial juz powrocic do pokoju trzysta osiemnascie, gdzie czekal na niego Colin, nie mial juz nigdy dojechac do San Francisco ani zobaczyc nowych mebli w nowym domu, ani zaczac nowej pracy w agencji, ani kochac sie z Courtney. Nigdy. Upadajac zobaczyl, jak wysoki, jasnowlosy mezczyzna zaczyna obchodzic stol.
Nie pozostal w pozycji lezacej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku zerwal sie na rowne nogi i zatoczyl do tylu, starajac sie trzymac z dala od szalenca przez jeszcze jedna cenna chwilke.
Jednak po zrobieniu trzech malych krokow natrafil plecami na sciane z tablica, na ktorej wisialy narzedzia.
W chwili, gdy Doyle uswiadomil sobie, ze ma odcieta droge ucieczki, nieznajomy stanal przed nim i machnal siekiera od prawej do lewej.
Doyle przykucnal.
Ostrze zarysowalo tablice nad jego glowa.
Widzac, ze siekiera minela go ze swistem, Doyle uniosl sie i chwycil mlotek, ktory wisial na kolku. Mial juz go w reku, gdy otrzymal cios z boku i upadl.
Mlotek potoczyl sie ze stukotem po podlodze.
Ale utrata mlotka, myslal Doyle, byla najmniejszym powodem do rozpaczy. Dokuczliwy, pulsujacy bol w boku i klatce piersiowej sprawil, ze Doyle czul sie niemal bezradny. Czy mial rozciete cialo? Rozerwane? Ten bol… bol byl okropny, najgorszy z tych, jakich kiedykolwiek doswiadczyl. Blagam, Boze, nie… blagam, blagam, nie to! Nie smierc. I nie ta krew i bezradne lezenie na podlodze, podczas gdy siekiera unosi sie i spada odcinajac kawalek po kawalku. Nie smierc, do cholery! Wszystko inne. To co widzial po drugiej stronie to jedynie nicosc, niezmacona czern; wizja ta byla tak skonczona, wyrazista i przerazajaca, ze nawet nie dostrzegal niewlasciwosci i bezsensu modlitwy skierowanej do Boga, w ktorego istnienie nie wierzyl. Po prostu myslal: Boze, Boze, prosze… Nie to. Wszystko, tylko nie to. Prosze…
Mysli te przemknely przez jego glowe w ulamku sekundy, zanim zorientowal sie, ze ostrze siekiery nie zahaczylo go. Zostal natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu, gdy siekiera zatoczyla powrotny luk. Krawedz obucha, o szerokosci trzech cali, dosiegla jego prawego boku ponizej zeber. Uderzenie bylo na tyle mocne, by pozbawic go tchu i pozostawic prege, a byc moze siniec. Ale to bylo wszystko. Nie bylo rozerwanego ciala, nie bylo krwi. Ale gdzie podzial sie szaleniec – i siekiera?
Doyle podniosl wzrok, mrugajac przez lzy. Nieznajomy upuscil swa bron. Sciskal obiema dlonmi skronie,