krzywiac sie z wsciekloscia. Na czolo wystapil mu pot i splywal po jego zaczerwienionej twarzy.
Lapiac ustami powietrze, Alex podniosl sie z wysilkiem i oparl o sciane, zbyt slaby i obolaly, by zrobic choc jeden krok.
Nieznajomy spojrzal na niego. Schylil sie, zeby podniesc siekiere, ale zatrzymal sie, zanim jej dotknal. Wydal z siebie zduszony krzyk, odwrocil sie, opuscil niepewnym krokiem pomieszczenie i zniknal w ciemnosci i deszczu.
Gdy Alex przez dluzsza chwile staral sie zlapac oddech i przezwyciezyc bol przeszywajacy jego bok, byl pewien, ze odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie bylo zadnego sensu w tym, ze nieznajomy odszedl, bedac tak blisko osiagniecia swego celu. Ten czlowiek rozpaczliwie pragnal zabic Doyle’a. W jego zachowaniu nie bylo cienia zartu czy zabawy. Za kazdym razem, gdy machal siekierka, mial szczery zamiar rozplatac cialo i przelac krew. Nie ulegalo watpliwosci, ze byl oblakany. A oblakani sa nieobliczalni. Ale bylo rowniez prawda, ze szaleniec nie rezygnowal latwo czy szybko ze swych okrutnych pragnien.
Jednak mezczyzna nie wracal.
Bol przeszywajacy bok Doyle’a stopniowo ustepowal, tak ze Alex mogl sie w koncu wyprostowac i isc. Jego oddech nie byl juz tak nierowny, chociaz nie mogl wciagnac powietrza zbyt gleboko, nie wywolujac bolu. Serce bilo spokojniej i wolniej.
Poza tym nikt go nie atakowal.
Podszedl powoli do drzwi, przyciskajac prawa reke do boku, oparl sie na chwile o framuge, po czym wyszedl na zewnatrz. Wiatr i deszcz uderzyly go z wieksza sila niz przedtem, przyprawiajac o dreszcz.
Parking byl pusty. Zielono-brazowe samochody, nieruchome i jednakowe, polyskiwaly kroplami wody.
Wsluchal sie w noc.
Slychac bylo jedynie ciagle bebnienie deszczu i zawodzenie wiatru, krazacego wokol budynku. Wydawalo sie niemal, ze wydarzenia w pomieszczeniu z narzedziami nie byly niczym innym, jak zlym snem. Gdyby nie ten bol w boku, ktory swiadczyl o realnosci owych wydarzen, Doyle moglby powrocic do pomieszczenia, zeby poszukac siekiery i innych dowodow swiadczacych o tym, co sie wydarzylo.
Skierowal sie w strone dziedzinca, lezacego posrodku kompleksu hotelowego, raczej wdeptujac z pluskiem w kaluze, niz omijajac je, uczulony na kazdy gleboki cien, zatrzymujac sie z tuzin razy, zeby nasluchiwac urojonych krokow tuz za plecami.
Ale slyszal tylko odglos wlasnych stop.
Gdy dotarl do szczytu schodow, prowadzacych na druga kondygnacje, w polnocno-wschodnim narozniku tarasu, oparl sie o metalowa balustrade, by zlapac oddech i zapanowac nad pulsowaniem tepego bolu w boku i klatce piersiowej.
Bylo mu zimno. Zimno do szpiku kosci i wstrzasal nim dreszcz. Krople wody uderzaly go niczym odlamki lodu i splywaly po twarzy.
Wciagajac w pluca rzeskie powietrze, patrzyl na dziesiatki identycznych drzwi oraz okien, ktore byly zamkniete i ciemne… i zastanawial sie, dlaczego nie wzywal pomocy, gdy nieznajomy po raz pierwszy zaatakowal go siekiera. Nawet biorac pod uwage to, ze znajdowali sie na tylach budynku, i ze grzmot deszczu i wiatr tlumily inne odglosy, jego krzyk dotarlby do tych pokoi i obudzilby tych ludzi. Gdyby krzyknal tak glosno, jak tylko mozliwe, ktos z pewnoscia musialby wyjrzec, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Ktos wezwalby policje. Ale Doyle byl tak przerazony, ze mysl o wzywaniu pomocy nie przyszla mu do glowy. Bitwa, ktora stoczyl, byla dziwnie bezglosna, koszmar milczacego ataku i obrony, ktory uszedl uwagi hotelowych gosci.
I wowczas, przypominajac sobie przerozne historie opisywane w gazetach, przyklady obojetnosci przecietnego czlowieka na gwalt czy morderstwo popelnione na jego oczach, Doyle zastanawial sie, czy ktokolwiek odpowiedzialby na jego wezwanie? Czy tez wszyscy odwrociliby sie i przykryli glowy poduszkami? Czy ci ludzie w tych identycznych pokojach zareagowaliby bezuczuciowo i podobnie: z niechecia a moze obojetnoscia?
Nie byly to mile rozwazania.
Wstrzasany bezlitosnymi dreszczami, probowal nie myslec o tym wszystkim, odsuwajac sie od poreczy i idac wzdluz tarasu w strone swojego pokoju.
14
Gdy Doyle skonczyl suszyc wlosy, Colin zlozyl bialy recznik i zaniosl go do lazienki, gdzie rozwiesil na suszarce razem z przemoczonym ubraniem. Starajac sie zachowac spokoj i godnosc, choc mial na sobie tylko szorty i okulary i choc byl niewatpliwie przestraszony, chlopiec wrocil do pokoju i usiadl na srodku swojego lozka. Wpatrywal sie w prawy, posiniaczony bok Doyle’a.
Alex ostroznie badal koniuszkami palcow obolale cialo, az stwierdzil z satysfakcja, ze nic nie jest zlamane ani uszkodzone na tyle powaznie, by wymagalo to interwencji lekarza.
– Boli? – spytal Colin.
– Jak cholera.
– Moze powinnismy skombinowac troche lodu i przylozyc na to miejsce?
– To tylko siniak. Niewiele mozna na to poradzic.
– To ty myslisz, ze to siniak.
– Najgorszy bol juz minal. Cialo bedzie nadwerezone i obolale przez kilka dni, ale nie da sie tego uniknac.
– Co teraz zrobimy?
Doyle oczywiscie opowiedzial chlopcu ze szczegolami o siekierze i wysokim, chudym mezczyznie o szalonych oczach. Wiedzial juz, ze Colin wyczulby klamstwo i tak dlugo by drazyl, az dokopalby sie prawdy. To nie bylo dziecko, ktore mozna bylo traktowac jak dziecko.
Doyle przestal masowac swoje sine cialo i zastanowil sie nad odpowiedzia.
– No coz… z pewnoscia musimy zmienic planowana trase stad do Salt Lake City. Zamiast jechac trasa czterdziesci, pojedziemy albo miedzystanowka osiemdziesiat, albo trasa dwadziescia cztery i…
– Przedtem tez zmienilismy plany – stwierdzil Colin, mrugajac jak sowa, za grubymi, okraglymi szklami okularow. – I nic to nie dalo. Znow nas znalazl.
– Znalazl nas tylko dlatego, ze wrocilismy na siedemdziesiatke, droge, ktora on tez jechal – powiedzial Doyle. – Tym razem w ogole nie wrocimy na glowne drogi. Zrobimy wiekszy objazd. Znajdziemy jakas nowa trase do Reno z Salt Lake City, a potem jakas boczna trase z Reno do San Francisco.
Colin zastanawial sie nad tym przez minute.
– Moze powinnismy takze zatrzymywac sie w innych motelach. Wybierac je na chybil trafil.
– Mamy rezerwacje i wplacone zaliczki – powiedzial Doyle.
– Wlasnie o to chodzi – chlopiec byl smiertelnie powazny.
– To wyglada na paranoje – odrzekl Doyle zaskoczony.
– Tak sadze.
Doyle oparl sie o krawedz lozka i wyprostowal jeszcze bardziej.
– Myslisz, ze ten osobnik zna miejsca naszych noclegow?
– Odnajduje nas kazdego ranka – nie ustepowal chlopiec.
– Ale skad zna nasze plany?
Colin wzruszyl ramionami.
– To musial byc ktos, kogo znamy – powiedzial Doyle, ktory nie wierzyl i bal sie uwierzyc w te teorie.
– Ja go nie znam. A ty?
Colin ponownie wzruszyl ramionami.
– Juz ci go opisywalem – powiedzial Doyle. – Duzy mezczyzna. Jasne, prawie biale wlosy, obciete na krotko. Niebieskie oczy. Przystojny. Troche wychudzony… Przypomina ci kogos?
– Nie potrafie nic powiedziec na podstawie takiego opisu – odparl Colin.
– Wlasnie. Takich facetow sa miliony. Wiec bedziemy dzialac z zalozeniem, ze jest to ktos absolutnie obcy, przecietny amerykanski szaleniec, z rodzaju tych, o ktorych czyta sie codziennie w gazetach.
– Czekal na nas juz w Filadelfii.
– Nie czekal. Po prostu przypadkiem…