Przytulil ja; bardzo lubil trzymac ja w ramionach. Gdy sie juz w cos takiego zabrnie, uczucie moze byc nawet lepsze niz seks – bycie potrzebnym i kochanym to lepsze niz uprawianie milosci.
– Powiedz, ze wszystko pojdzie dobrze – prosila.
– Wszystko pojdzie dobrze, a twoj nastroj bedzie trwal wiecznie, i ciesze sie, ze jestes taka szczesliwa.
Pocalowala go w podbrodek i kaciki ust, a on ucalowal jej nos.
– Czy mozemy przejsc wreszcie do fettuccine, zanim zaczne zuc wlasny jezyk?
– I to mowi romantyk.
– Nawet romantycy odczuwaja glod.
Kiedy zeszli ze schodow, przestraszyl ich niespodziewany halas. Jakies powtarzajace sie, lecz nierytmiczne walenie: Lup, lup, lup-lup-lup, lup-lup…
– A coz to, do diabla? – spytala Carol.
– Dochodzi z zewnatrz… jakby sponad nas.
Stali na ostatnim schodku, patrzac w gore, za siebie, na drugie pietro.
Lup, lup-lup, lup, lup…
– Cholera – powiedzial Paul. – Zaloze sie, ze wiatr obluzowal jedna z okiennic. – Nasluchiwali przez chwile, potem westchnal. – Musze wyjsc i ja naprawic.
– Teraz? W deszczu?
– Jesli tego nie zrobie, wiatr moze ja calkiem urwac. Co gorsza, moze tak wisiec i trzaskac przez cala noc. Nie zmruzymy oka, my i polowa ludzi w sasiedztwie.
Zmarszczyla brwi.
– Ale pioruny… Paul, po tym wszystkim, co sie wydarzylo, nie powinienes ryzykowac wspinaczki po drabinie w srodku burzy.
Jemu tez nie podobal sie ten pomysl.
– Nie chce, zebys wychodzil, jesli…
Walenie ustalo.
Czekali.
Wiatr. Bebnienie deszczu. Galezie drzew uderzajace o sciany domu.
– Za pozno. Jesli to okiennica, juz sie urwala – powiedzial Paul.
– Nie slyszalam, zeby upadla.
– Nie musiala zrobic wiele halasu, jesli upadla na trawe lub krzaki.
– A wiec nie musisz wychodzic na deszcz – stwierdzila, idac przez hol do przedpokoju prowadzacego do kuchni.
Ruszyl za nia.
– Tak, czeka mnie powazna naprawa.
Weszli do kuchni, a ich kroki rozbrzmiewaly pustym echem na podlodze z kamiennych plytek.
– Nie musisz sie tym martwic az do jutra lub pojutrza. Teraz masz sie martwic tylko o sos do fettuccine. Nie pozwol mu zakrzepnac – odezwala sie.
Zdejmujac miedziany rondel z wieszaka, udawal, ze jest wielce urazony jej uwaga…
– Czy kiedykolwiek mi sie to przytrafilo?
– Wydaje mi sie, ze ostatnim razem…
– Nigdy!
– Owszem – draznila go. – Owszem, czegos takiego jeszcze nie jadlam. – Wyjela grzyby z plastikowej torby. – Jest mi ogromnie przykro, ze ci to mowie, ale ostatnim razem, kiedy robiles fettuccine Alfredo, sos byl tak skawalony jak materace w najparszywszym motelu.
– Coz za podle oskarzenie! A odkad to jestes takim znawca parszywych moteli? Prowadzisz podwojne zycie, o ktorym nie wiem?
Przygotowywali kolacje, gawedzac o tym i owym, przekomarzajac sie, starajac sie wzajemnie rozbawic i co jakis czas wybuchajac smiechem. Paul mial uczucie, jakby swiat sie skurczyl i byl zamieszkany tylko przez dwoje ludzi. Wszechswiat to ta ciepla, przyjazna kuchnia.
Blysnela blyskawica i mily nastroj prysnal. Nie byla tak oslepiajaca jak te kilka godzin wczesniej, niemniej Paul przerwal w pol zdania. Podazyl spojrzeniem za rozswietlonym zygzakiem i utkwil je w tym, co bylo za oknem. Mial wrazenie, ze drzewa wija sie, blyszcza i faluja w migajacym swietle burzy, a ich obraz, zamazany przez deszcz, byl jak odbicie na powierzchni jeziora.
Nagle jakis inny ruch przyciagnal jego wzrok, chociaz nie byl pewien jego zrodla. Popoludnie, szare i mroczne, stopniowo przechodzilo we wczesna noc. Unosila sie lekka mgla. Wszedzie kladly sie cienie. Slabe swiatlo dnia bylo zludne, metne. Raczej znieksztalcalo, niz oswietlalo przedmioty. W tym pograzonym w polmroku pejzazu cos wyskoczylo zza grubego pnia debu, przecielo obszar nagiej trawy i szybko zniknelo za krzakiem bzu.
– Paul? Cos nie tak? – spytala Carol.
– Ktos jest na trawniku.
– W taki deszcz? Kto?
– Nie wiem.
Stanela obok niego przy oknie.
– Nikogo nie widze.
– Ktos przebiegl od debu do krzaka bzu. Byl skulony i poruszal sie dosc szybko.
– Jak wygladal?
– Nie potrafie powiedziec. Nie jestem nawet pewien, czy to mezczyzna. Rownie dobrze mogla to byc kobieta.
– Moze pies.
– Za duzy.
– Moze to Jasper.
Jasper byl dogiem nalezacym do Hanrahanow, mieszkajacych trzy domy dalej. Duze, przyjazne zwierze o przenikliwych oczach i zadziwiajacej tolerancji dla malych dzieci lubiacych ciasteczka.
– Nie wypusciliby Jaspera na taka pogode – rzekl Paul.
Znowu blyskawica, nagly poryw wiatru poruszyl galeziami, a deszcz zaczal padac z wieksza moca – i w tej scenerii cos wybieglo zza krzaka bzu.
– Tam. – Paul pokazal.
Intruz, pochylony nisko, zasloniety przez deszcz i mgle, wygladal jak cien posrod cieni. Pobiegl susami w strone ceglanego muru wytyczajacego granice posiadlosci, przez chwile skryl sie w gestej mgle, aby pojawic sie na nowo jako bezksztaltna czarna postac. Potem zmienil kierunek i posuwajac sie rownolegle z murem, skierowal sie do bramy w polnocno-zachodnim rogu trawnika. Kiedy ciemniejace niebo cisnelo nastepna blyskawice, intruz umknal przez otwarta brame na ulice i zniknal.
– To tylko pies – odezwala sie Carol.
Paul zmarszczyl brwi.
– Myslalem, ze widze…
– Co?
– Twarz. Kobiety ogladajacej sie za siebie… Przez sekunde, kiedy mijala brame.
– Nie – odparla Carol. – To byl Jasper.
– Widzialas go?
– Tak.
– Wyraznie?
– Coz, niewyraznie, ale wystarczajaco, by stwierdzic, ze to pies o rozmiarach malego kucyka, a Jasper jest jedynym psiskiem w okolicy pasujacym do tego opisu.
– A wiec Jasper jest sprytniejszy, niz myslelismy.
Carol zmruzyla oczy.
– Co masz na mysli?
– Hm, musial nacisnac klamke bramy, zeby dostac sie na podworko. Nigdy nie udawala mu sie ta sztuczka.
– Och, oczywiscie, ze nie. Pewnie zostawilismy ja otwarta.