Paul potrzasnal glowa.
– Jestem pewny, ze byla zamknieta, kiedy tamtedy przejezdzalismy.
– Moze tylko przymknieta. Wiatr ja otworzyl i wystarczylo, ze Jasper pchnal.
Paul gapil sie na deszcz zacinajacy w szyby.
– Chyba masz racje – powiedzial, chociaz nie byl do konca przekonany. – Lepiej pojde zamknac brame.
– Nie, nie – szybko odrzekla Carol. – Nie podczas burzy.
– Zastanow sie, slicznotko. Nie zamierzam wskakiwac do lozka i naciagac koca na glowe za kazdym razem, gdy uslysze chocby najmniejszy piorun, tylko dlatego ze dzis po poludniu przytrafilo nam sie cos groznego.
– Wcale tego nie oczekuje – odparla. – Zanim jednak zaczniesz tanczyc w deszczu jak Gene Kelly, musisz dac mi troche czasu na ochloniecie po dzisiejszych przezyciach. To wszystko jest jeszcze zbyt swieze, zebym obojetnie patrzyla, jak zasuwasz po trawniku w swietle blyskawic.
– Wystarczy doslownie chwila i…
– Sluchaj, czy chcesz sie wymigac od robienia fettuccine? – spytala, podnoszac glowe i spogladajac na niego podejrzliwie.
– Z pewnoscia nie. Skoncze je przyrzadzac, gdy zamkne brame.
– Wiem, na co liczysz, moj panie – powiedziala, udajac zlosliwosc. – Masz nadzieje, ze trafi cie piorun, bo nie znioslbys upokorzenia z powodu skawalonego sosu.
– To potwarz – odrzekl, podejmujac znow gre. – Robie najbardziej aksamitne fettuccine Alfredo w tej czesci Rzymu. Nie umywaja sie do niego uda Sophii Loren.
– Wiem jedno. Kiedy ostatni raz je robiles, wyszlo cos tak skawalonego jak miska owsianki.
– Powiedzialas przeciez, ze jak materac w parszywym motelu.
Dumnie podniosla glowe.
– Jak dobrze wiesz, nie lubie sie powtarzac.
– Ano wiem.
– Wiec robisz to fettuccine czy tchorzysz i dajesz sie zabic przez blyskawice?
– Odszczekasz to jeszcze – zagrozil.
Szczerzac zeby, odparla”
– Wole to, niz jesc skawalone fettuccine.
Zasmial sie.
– W porzadku, w porzadku. Wygralas. Moge zamknac brame rano.
Wrocil do gotowania, a ona do krojenia pietruszki i cebulki na przybranie salatki.
Przyznal, ze prawdopodobnie miala racje. To musial byc Jasper goniacy kota. Lekko skrzywiona, blada jak ksiezyc twarz kobiety, z oczami odbijajacymi blyskawice i ustami skreconymi w grymasie nienawisci czy wscieklosci, ktora zobaczyl Paul, musiala byc wytworem jego wyobrazni. A jednak czul sie nieswojo. Nie mogl powrocic do tego cieplego, milego uczucia, ktore go przepelnialo, zanim wyjrzal przez okno.
Grace Mitowski napelnila zolta plastikowa miseczke pokarmem dla kotow i postawila w kacie przy drzwiach do kuchni.
– Kici, kici.
Arystofanes nie zareagowal.
Kuchnia nie nalezala do ulubionych miejsc Arystofanesa, bo jedynie tam nie pozwalano mu wlazic, gdzie chcial. Nie byl jednak specjalnym amatorem wspinaczki. Brakowalo mu ducha poszukiwacza przygod. W przeciwienstwie do innych kotow zwykle przebywal na podlodze, ale tak jak one opieral sie dyscyplinie i gardzil wszelkimi przepisami. Jednak nigdy nie zawiodl, gdy przychodzila pora posilku. Czesto czekal niecierpliwie przy swojej miseczce, zanim Grace ja napelnila.
Podniosla glos.
– Kici, kici.
Arystofanes nie przybiegl z lekko podniesionym ogonem jak zazwyczaj.
– Ari, Ari, Ari! Podano do stolu, ty glupi kocie.
Odstawila pudelko z kocia zywnoscia i umyla rece nad zlewem.
Lup, lup-lup!
Odglos walenia – jeden potezny stuk, a po nim dwa rownie silne w niewielkim odstepie czasu – tak nagle i glosne, ze zaskoczona podskoczyla, omal nie upuszczajac recznika. Odglos dochodzil gdzies od frontu domu. Przez chwile czekala, ale slyszala jedynie wiatr i padajacy deszcz, a potem…
Lup! Lup!
Powiesila recznik na wieszaku i wyszla na korytarz.
Lup-lup-lup!
Z wahaniem podeszla do drzwi frontowych i wlaczyla swiatlo na ganku. Spojrzala przez wizjer, a powiekszajace soczewki zapewnialy szerokie pole widzenia. Nie dostrzegla nikogo; ganek byl pusty.
LUP!
Huk byl tak wielki, ze Grace pomyslala, iz drzwi zostaly wyrwane z zawiasow. Ale tkwily mocno na swoim miejscu, chociaz wibrowaly we framudze, a zasuwa zgrzytnela.
LUP! LUP! LUP!
– Przestancie! – wrzasnela. – Kim jestescie? Kto tam?
Walenie ustalo i wydawalo sie jej, ze slyszy smiech jakiegos wyrostka.
Jeszcze przez chwile byla o krok od wezwania policji albo pojscia po pistolet, ktory trzymala w nocnej szafce, ale kiedy uslyszala ten smiech, zmienila zdanie. Z pewnoscia sama sobie poradzi z kilkoma dzieciakami. Nie byla az tak stara, slaba czy krucha.
Ostroznie odslonila firanke z oszklonej czesci drzwi. Napieta, gotowa szybko odskoczyc, gdyby ktos uczynil jakis grozny gest za szyba. Wyjrzala. Na ganku nie bylo nikogo.
Znow uslyszala smiech. Wysoki, perlisty, dziewczecy.
Spuscila firanke, otworzyla zamek i wyszla na prog.
Nocny wiatr byl ostry i mokry. Deszcz zacinal w dachowki ganku.
Teren bezposrednio przylegajacy do domu dawal co najmniej setke mozliwosci ukrycia sie. Zjezone krzaki rosnace wokol balustrady szumialy na wietrze, a zoltawa poswiata plynaca od zarowki zawieszonej pod stropem oswietlala niewiele wiecej niz srodek ganku. Wsrod wielu nocnych cieni psotnicy pozostawali niewidzialni.
Grace czekala, nasluchiwala.
Gdzies w oddali uderzyl piorun, ale nie powtorzyl sie smiech ani chichot.
Moze to nie dzieciaki?
A wiec kto?
Pokazuja ich co jakis czas w telewizyjnych wiadomosciach. Szalency, ktorzy dla zabawy strzelaja do ludzi, dusza ich albo dzgaja nozem. Ma sie wrazenie, ze sa juz wszedzie – nieprzystosowani do zycia psychopaci.
To nie byl smiech osoby doroslej. To sprawka dzieciakow.
Lepiej jednak wejde do srodka i zamkne drzwi na zamek.
Cholera, przestan rozumowac jak przerazona starsza pani!
Jednak to dziwne. Ze wszystkimi dziecmi z sasiedztwa miala swietne uklady. Co prawda mogly to byc dzieci z dalszych ulic, a tych juz nie znala.
Odwrocila sie i ogladala zewnetrzna strone drzwi frontowych. Nie znalazla zadnego sladu po uderzeniach, ktore slyszala przed chwila.
Byla zdenerwowana, poniewaz wyraznie slyszala rozlupywanie drewna. Czegoz zatem uzyly te dzieciaki, co robilo wiele halasu, a nie zostawialo sladow?
Jeszcze raz badawczo rozejrzala sie po podworku. Nic sie nie poruszalo oprocz tracanego wiatrem listowia.
Pragnela udowodnic tym mlodym zartownisiom, ze nie jest przerazona starsza pania, ktora latwo zbic z tropu. Powietrze bylo jednak wilgotne i chlodne, wiec z obawy przed przeziebieniem weszla do srodka i zamknela drzwi.
Z reka na klamce oczekiwala ponownego ataku, aby zlapac sprawcow na goracym uczynku, zanim zdaza uciec i ukryc sie.
Minely dwie minuty. Trzy. Piec.