– Kici, kici. Chodz tu, Ari. Chodz, kochany.

Podniosl sie i wolno przeszedl do mrocznego salonu.

– Uparty, przeklety kocie – rozczulila sie.

Weszla do lazienki na pietrze, umyla twarz i uczesala wlosy. Wykonujac przyziemne czynnosci stopniowo zaczynala sie odprezac. Spojrzala w lustro. Oczy nabiegle krwia oplukala paroma kroplami muriny.

Kiedy wyszla, Arystofanes znow siedzial w korytarzu i patrzyl na nia.

– Kici, kici – przymilala sie.

Gapil sie na nia bez zmruzenia oka.

– Kici, kici.

Wstal, zadarl glowe i obserwowal ja z zaciekawieniem blyszczacymi oczami. Kiedy zrobila krok w jego kierunku, odwrocil sie i szybko czmychnal do salonu.

– W porzadku – rzucila Grace. – W porzadku, lobuzie. Idz swoja droga. Mozesz na mnie fukac. Zobaczymy, czy wieczorem znajdziesz swoje ulubione zarcie w miseczce.

W kuchni wlaczyla swiatlo, potem radio.

Sluchala informacji o kryzysach ekonomicznych i zapierajacych dech doniesien o uprowadzonych samolotach oraz poglosek o nadciagajacej wojnie. Wlozyla czysty filtr do ekspresu, napelnila pojemniczek „Kolumbijka” i dodala pol lyzki cykorii. Wiadomosc o pozarze podano na koncu dziennika, i to bardzo skrotowo. Spiker poinformowal, ze piorun uderzyl w kilka budynkow w sercu miasta, z ktorych jeden sie zapalil. Obiecywal podac wiecej szczegolow za pol godziny.

Przysunela krzeslo do jednego z okien i usiadla z filizanka kawy.

Krzaki roz – czerwonych, pomaranczowych, bialych, herbacianych – rosnacych pod domem niemal fosforyzowaly na tle popielatego deszczu.

Z poranna poczta przyniesiono dwa pisma psychologiczne. Grace z przyjemnoscia otworzyla jedno z nich.

Popijajac kawe, sluchajac muzyki i pobieznie zapoznajac sie z trescia artykulu na temat psychologii kryminalnej, uslyszala, a raczej wyczula nieznaczne poruszenie. Odwrocila sie na krzesle i zobaczyla Arystofanesa.

– Co, juz sie nie gniewasz? – spytala.

I wtedy zdala sobie sprawe, ze wyraznie skradal sie w jej kierunku, ale zatrzymala go bezposrednia konfrontacja. Kazdy miesien jego cialka prezyl sie do skoku, a siersc jezyla na grzbiecie.

– Ari? Co ci jest, glupi kocie?

Zakrecil sie i wybiegl z kuchni.

ROZDZIAL 3

Carol siedziala w chromowanym fotelu wylozonym czarnymi poduszkami ze skaju i wolno saczyla whisky z papierowego kubka.

Paul padl na sasiedni fotel. On wrecz pochlanial trunek, wspanialego jacka danielsa black label, troskliwie dostarczonego mu przez adwokata Marvina Kwickera, majacego biuro na tym samym pietrze co Alfred O’Brian. Marvin szybko sie zorientowal, ze Paulowi pilnie potrzeba czegos na wzmocnienie.

– Kwicker jak likier – powiedzial, nalewajac bourbona Carol, co prawdopodobnie powtarzal dziesiatki razy, ubawiony swoim dowcipem. – Kwicker jak likier – powtorzyl, podajac podwojna porcje Paulowi.

Chociaz Paul nie nalezal do tegich pijakow, kazda kropla byla dla niego zbawieniem. Rece jeszcze mu drzaly.

Hol recepcji, obslugujacej biuro O’Briana, nie byl zbyt obszerny, ale wiekszosc ludzi pracujacych na tym pietrze zebrala sie, aby porozmawiac o niedawnych przezyciach, przyjrzec sie miejscu, ktorego nie dosiegnal ogien, wyrazic podziw, ze elektrycznosc szybko naprawiono i obejrzec balagan i zniszczenie we wnetrzu gabinetu O’Briana. Gwar towarzyszacy rozmowom nie wplywal uspokajajaco na nerwy Paula.

Mniej wiecej co trzydziesci sekund plowa blondynka o piskliwym glosie powtarzala te same slowa: „Nie moge uwierzyc, ze nikt nie zginal! Nie moge uwierzyc, ze nikt nie zginal”. Za kazdym razem, gdy to mowila, bez wzgledu na to, w ktorym miejscu stala, jej glos przebijal sie przez zgielk, a Paul skrecal sie z bolu. „Nie moge uwierzyc, ze nikt nie zginal!”. Wygladala na lekko rozczarowana.

Alfred O’Brian siedzial przy biurku recepcyjnym. Jego sekretarka, surowo wygladajaca kobieta z wlosami zaczesanymi gladko do tylu, usilowala zdezynfekowac pol tuzina zadrapan na twarzy szefa, ale O’Brian chyba bardziej troszczyl sie o stan swojego garnituru. Strzepywal brud, liscie i kawalki kory, ktore przyczepily sie do marynarki.

Paul skonczyl whisky i spojrzal na Carol. Wciaz sie trzesla. Jej twarz otoczona lsniacymi ciemnymi wlosami byla bardzo blada.

Dostrzegla troske w jego oczach, wiec wziela go za reke, scisnela i usmiechnela sie uspokajajaco. Nie bylo to latwe, poniewaz jej usta wciaz drzaly.

Pochylil sie do niej blisko, aby mogla go uslyszec mimo panujacego zgielku.

– Dasz rade stad wyjsc?

Kiwnela glowa.

Jakis mlody typek, stojacy przy oknie, podniosl glos.

– Hej! Hej, sluchajcie wszyscy! Telewizja do nas przyjechala!

– Jesli zobacza nas reporterzy – odezwala sie Carol – zostaniemy tu jeszcze przez godzine albo dluzej.

Wyszli bez pozegnania z O’Brianem, ubierajac sie po drodze. Juz na zewnatrz Paul otworzyl parasol i przygarnal Carol. Szybko przemierzali sliski teraz i niebezpieczny parking wylozony tluczonym kamieniem. Ostroznie obchodzili kaluze. Jak na wrzesien, wial chlodny wiatr, ktory wciaz zmienial kierunek, az dostal sie pod parasol i wywrocil go na druga strone. Zimny, zacinajacy deszcz padal z taka sila, ze klul w twarz. Zanim dotarli do samochodu, wlosy przylepily sie im do glow, a za kolnierzami mieli pelno wody.

Ku ich zadowoleniu, burza nie uszkodzila pontiaca, ktory zapalil bez protestu.

Wyjezdzajac z parkingu, Paul chcial skrecic w lewo, ale nacisnal pedal hamulca, gdy zobaczyl, ze najblizsza przecznice zablokowaly samochody policyjne i wozy strazackie. Pomimo ulewnego deszczu i na przekor strumieniom wody, kierowanym nan przez strazakow, kosciol wciaz plonal. Czarny dym bil w szare niebo, a z wypalonych okien buchaly plomienie.

Paul skrecil wiec w prawo i pojechal do domu przez zalane ulice, gdzie woda wylewala sie z rynsztokow, a kazde zaglebienie w nawierzchni zmienilo sie w zdradzieckie jezioro, ktore trzeba bylo pokonywac z najwyzsza uwaga, aby uniknac zalania silnika.

Carol zgarbila sie i przywarla do drzwi od strony pasazera. Chociaz dzialalo ogrzewanie, wciaz bylo jej zimno. Paul zauwazyl, ze szczeka zebami.

Jazda do domu trwala dziesiec minut i przez ten czas zadne z nich nie powiedzialo ani slowa. Szum sunacych po mokrej jezdni opon oraz miarowe uderzenia pracujacych wycieraczek zaklocaly panujaca cisze, w ktorej kryla sie jakas dziwna intensywnosc, jakas aura straszliwej hamowanej energii.

Mieszkali w utrzymanym w stylu Tudorow domu, ktory starannie odrestaurowali. Tak jak zawsze widok kamiennych scian, wielkich debowych drzwi, oswietlonych latarniami okien z olowiowego szkla i spadzistego dachu ucieszyl Paula i ogarnelo go cieple uczucie przynaleznosci do tego miejsca. Drzwi do garazu podniosly sie automatycznie i wprowadzil pontiaca, stawiajac go obok czerwonego volkswagena rabbita Carol.

Weszli do domu, milczac.

Paul mial mokre wlosy, nogawki spodni przywarly mu do ciala, a koszula lepila sie do plecow. Jesli natychmiast nie przebierze sie w suche ubranie, z pewnoscia sie przeziebi. Carol widac myslala o tym samym, bo poszli prosto na gore do sypialni. Drzac, sciagali mokre ubrania.

Gdy byli juz prawie nadzy, spojrzeli na siebie. Zamkneli oczy.

Milczeli. Nie potrzebowali slow.

Wzial ja w ramiona i pocalowal, z poczatku lekko, czule. Miala cieple i delikatne usta, leciutko smakujace whisky.

Przywarla do niego, objela go mocniej, wbila konce palcow w jego plecy. Przycisnela usta do jego ust, dotknela zebami jego warg, wsunela gleboko jezyk i nagle ich pocalunki staly sie gorace, namietne.

Вы читаете Maska
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату