Ktos wolal ja znad najwyzszej polki z ksiazkami, tuz za jej plecami. Sadzac po niewyraznej, nieprawidlowej wymowie, usta tego kogos byly powaznie zdeformowane.
Za mna nie ma nikogo! Nikogo.
A jednak sie nie odwrocila.
Kiedy za oknami zapadla cisza, a blyskawice nie rozswietlaly nieba, powietrze stalo sie gestsze niz przed minuta. Oddychala z trudem. W pokoju bylo jeszcze ciemniej.
– Grace…
Ogarnela ja klaustrofobia. Mroczne sciany wydawaly sie falowac i zblizac, zamykajac ja we wnetrzu niby w trumnie.
– Grace…
Potykajac sie, podeszla do najblizszego okna, uderzajac biodrem o biurko i niemal przewracajac sie o przewod lampy. Sztywnymi i nieporadnymi palcami niezdarnie manipulowala podnosnikiem zaluzji. Wreszcie odchylila deszczulki, i szare, lecz przyjazne swiatlo wlalo sie do gabinetu. Cieszyla sie nim, choc razilo jej oczy. Przez szczeliny miedzy drewienkami wyjrzala na zachmurzone niebo, opierajac sie niezdrowemu pragnieniu, by obejrzec sie przez ramie i przekonac, czy rzeczywiscie jakis potwor czai sie z grymasem na twarzy. Wziela dwa glebokie oddechy, jakby swiatlo, a nie powietrze trzymalo ja przy zyciu.
Dom Grace stal na niewielkim pagorku przy koncu cichej ulicy, ukryty miedzy kilkoma wielkimi sosnami i olbrzymia wierzba placzaca. Z okna gabinetu mogla dostrzec nabrzmiala od deszczu Susquehanne plynaca kilka kilometrow dalej. Posepny, powazny Harrisburg, stolica stanu, stloczony byl wzdluz jej brzegow. Chmury wisialy nisko nad miastem, ciagnac za soba przemoczone, utkane z mgly brody i zaslaniajac gorne pietra najwyzszych budynkow.
Gdy strzasnela z powiek ostatnie pozostalosci snu, a nerwy sie uspokoily, odwrocila sie i zlustrowala pokoj. Doznala ulgi i troche sie odprezyla.
Byla sama.
Burza ucichla, wiec znow mogla sluchac zegara na kominku. Jedynego odglosu.
Do diabla, jestes sama – mowila do siebie pogardliwie. – A czego oczekiwalas? Zielonego chochlika o ustach pelnych ostrych zebow? Lepiej uwazaj, Grace Mitowski, bo skonczysz w domu starcow, siedzac przez caly dzien w bujanym fotelu i radosnie gawedzac z duchami, a usmiechniete pielegniarki beda ocierac ci sline z podbrodka.
Przez cale zycie byla aktywna umyslowo i mysl o skradajacej sie starosci martwila ja bardziej niz cokolwiek. Wiedziala, ze wciaz jest blyskotliwa. Ale co bedzie jutro, pojutrze? Doswiadczenie lekarskie oraz doglebna znajomosc fachowej literatury psychiatrycznej sprawialy, iz orientowala sie w aktualnych badaniach na temat starosci. Wiedziala, ze tylko pietnascie procent ogolu starszych ludzi dotknietych jest ta choroba, z czego ponad polowa przypadkow mogla byc wyleczona dzieki odpowiedniej diecie i cwiczeniom. Miala swiadomosc, ze jej wlasne szanse utracenia sprawnosci umyslowej byly niewielkie, zaledwie jak jeden do osiemnastu. Zdawala sobie sprawe, ze jest przeczulona na tym punkcie, niemniej wciaz ja to gnebilo. Zrozumiale wiec, ze zaniepokoila ja niecodzienna swiadomosc czyjejs obecnosci w gabinecie, jakiej doswiadczyla chwile wczesniej; czegos wrogiego i… nadnaturalnego. Jako zatwardziala sceptyczka miala malo – jesli w ogole – zrozumienia dla astrologow, mediow i tym podobnych, nie mogla usprawiedliwiac nawet przelotnej wiary w wyznawane przez nich przesady. Wedlug niej tego rodzaju przekonania swiadczyly o… coz… ograniczeniu umyslowym.
Ale dobry, slodki Boze, coz to byl za koszmar!
Nigdy przedtem nie miala snu nawet w jednej dziesiatej tak paskudnego jak ten.
Chociaz przerazajace szczegoly ulegly zatarciu, wciaz pamietala jego nastroj: groze, skrecajacy wnetrznosci strach.
Zadrzala.
Miala uczucie, ze pot, ktorym zlala sie przez sen, zaczal na skorze przybierac postac kropelek lodu.
Poza tym z calego koszmaru pamietala tylko Carol, ktora krzyczala, wolala o pomoc.
Az do dzis w zadnym ze snow Grace nie pojawiala sie Carol. Czyzby ten wyjatek nalezalo poczytac za przestroge, omen? Oczywiscie nie bylo w tym nic nadzwyczajnego, ze wizja Carol znajdujacej sie w niebezpieczenstwie tak poruszyla Grace. Kazdy psychiatra to stwierdzi, a Grace byla psychiatra, i to dobrym, chociaz juz od trzech lat na emeryturze. Bardzo troszczyla sie o Carol. Gdyby miala wlasne dziecko, nie moglaby kochac go bardziej niz jej.
Spotkaly sie szesnascie lat temu, kiedy Carol byla gniewna, zawzieta dziewczyna, ktora popadla w konflikt z prawem, a na dodatek niedawno urodzila dziecko i omal nie przyplacila tego zyciem. W nastepstwie tego dramatycznego epizodu zostala osadzona w areszcie dla mlodocianych za posiadanie marihuany oraz za mnostwo innych wykroczen. W tamtym czasie, poza prywatna praktyka psychiatryczna, Grace osiem godzin tygodniowo pracowala spolecznie w domu poprawczym, w ktorym trzymano Carol. Dziewczyna na pierwszy rzut oka byla niepoprawna, zdecydowana dac w zeby kazdemu tylko za to, ze sie do niej usmiechnal. Zdradzala jednak inteligencje i wrodzona dobroc, ktora mogl dostrzec kazdy, kto patrzyl wystarczajaco przenikliwie, by przebic sie przez zewnetrzna warstwe. Grace zdobyla sie na bardzo wnikliwe spojrzenie i zostala zaintrygowana, zauroczona. Obsesyjnie wulgarny jezyk tej dziewczyny, zywiolowy temperament oraz amoralna poza nie byly niczym wiecej niz mechanizmem obronnym, tarcza, za ktora chronila sie przed psychicznymi naduzyciami dokonanymi przez rodzicow.
Kiedy Grace stopniowo odkrywala przerazajaca historie wynaturzonego zycia rodzinnego Carol, nabierala przekonania, ze dom poprawczy nie jest dla niej odpowiednim miejscem. Uzyla swoich wplywow w sadzie, aby calkowicie pozbawic rodzicow Carol praw rodzicielskich. Potem wystarala sie o powierzenie jej opieki nad nia. Obserwowala, jak dziewczyna reaguje na okazywanie uczucia i zainteresowanie, jak wyrasta z zamknietej w sobie, egocentrycznej nastolatki na pelna ciepla i godna podziwu mloda kobiete, majaca ambicje i marzenia, charakter i wrazliwosc. Branie udzialu w tym ekscytujacym przeobrazeniu dalo Grace chyba najwieksza zyciowa satysfakcje. W swoim zwiazku z Carol zalowala jedynie roli, jaka odegrala, oddajac jej dziecko do adopcji. Ale nie bylo innego wyjscia. Carol nie byla finansowo, emocjonalnie ani psychicznie zdolna do zajecia sie niemowleciem. Obarczona taka odpowiedzialnoscia nigdy nie moglaby wydoroslec ani sie zmienic. Przez cale zycie bylaby nieszczesliwa i unieszczesliwilaby swoje dziecko. Niestety, nawet teraz, po szesnastu latach, Carol winila sie za te decyzje. Uczucie to potegowalo sie szczegolnie w kazda rocznice urodzin dziecka. W te dni pograzala sie w glebokiej depresji i stawala sie – co dla niej nietypowe – niekomunikatywna. Nieutulony bol, jaki odczuwala, byl dowodem na gleboko zakorzenione, trwale poczucie winy, ktore w sobie nosila, mniej widoczne przez caly rok. Grace zalowala, ze kiedys nie przewidziala tej reakcji. Wolalaby zyc ze swiadomoscia, ze nie przyczynila sie do stresow Carol.
Jestem psychiatra – myslala – i powinnam byla to przewidziec.
Moze kiedy panstwo Tracy adoptuja dziecko, Carol odzyska spokoj ducha.
Grace miala taka nadzieje. Kochala Carol jak corke i chciala jej dobra.
Oczywiscie, nie znioslaby tez mysli o utracie Carol i dlatego pojawienie sie jej w sennym koszmarze bylo co najmniej tajemnicze.
Lepka od cuchnacego potu, Grace spojrzala w okno, szukajac na szybach ciepla i swiatla, ale dzien byl szary, chlodny, posepny i wietrzny.
Znad centrum miasta wzbila sie w niebo smuga sklebionego dymu. Nie zauwazyla jej minute temu, ale musiala tam byc – tyle dymu nie moglo sie nagromadzic w ciagu paru sekund. Nawet z tej odleglosci dostrzegla lune ognia przebijajaca sie przez czarne kleby.
Zastanawiala sie, czy szalejacy zywiol byl wynikiem gwaltownej burzy.
Spojrzala na zegarek.
Za niecale dziesiec minut jej ulubiona rozglosnia radiowa nada codzienny serwis informacyjny. Moze podadza lokalne wiadomosci.
Poprawila poduszki na sofie, wyszla z gabinetu i natknela sie na Arystofanesa siedzacego na koncu korytarza z ogonem podwinietym pod przednie lapy. Uniesione wysoko glowa zdawala sie mowic: Nie ma jak koty syjamskie, a ja jestem wyjatkowo przystojnym okazem tego gatunku i nie waz sie o tym zapominac.
Grace wyciagnela do niego reke.
– Kici, kici! – zawolala.
Arystofanes sie nie poruszyl.