Panowala cisza. To dziwne. Wiedziala, ze tego rodzaju psoty mialy na celu nie straszenie, lecz dreczenie.
Widocznie prowokujaca poza, jaka przybrala, stojac w drzwiach, odebrala im odwage. Bardzo mozliwe, ze znalezli juz inna ofiare, ktora dostarczyla im wiekszych wrazen.
Przekrecila zamek.
Coz to za rodzice, ktorzy pozwalaja dzieciom na przebywanie na dworze podczas burzy z piorunami?
Potrzasnela glowa nad takim brakiem odpowiedzialnosci. Szla przez korytarz, ciagle czujna i przygotowana na ponowna prowokacje. Ale nic sie juz nie dzialo.
Planowala lekka, pozywna kolacje zlozona z warzyw gotowanych na parze, posypanych cheddarem, do tego kromka lub dwie chleba kukurydzianego domowego wypieku. Przedtem postanowila jednak obejrzec dziennik ABC, jakkolwiek zdawala sobie sprawe, ze wiadomosci beda tak przygnebiajace, ze moze stracic apetyt.
Weszla do gabinetu i stanela jak wryta. Na siedzeniu wielkiego fotela zastala stos pior, strzepy pokrycia, kolorowe splatane nici, ktore kiedys tworzyly wyhaftowany wzor, a teraz lezaly jak jasna, abstrakcyjna platanina. Pare lat temu Carol Tracy podarowala jej komplet trzech niewielkich, wyjatkowo pieknych, recznie wyszywanych poduszek. I oto jedna z nich zostala pazurami rozerwana na strzepy i pozostawiona na fotelu.
Arystofanes.
Nie przytrafilo mu sie nic podobnego od czasu, kiedy byl maly. Taki akt zniszczenia zupelnie nie pasowal do jego charakteru, lecz tylko on mogl byc sprawca. Doprawdy, nie mogla brac pod uwage innego podejrzanego.
– Ari! Dlaczego sie chowasz? Syjamski scichapek!
Poszla do kuchni.
Arystofanes stal przy zoltej miseczce, jedzac swoj miau-mix. Podniosl wzrok, kiedy weszla.
– Ty chodzacy futrzany lobuzie! Co ci dzis nadepnelo na ogon?
Arytsofanes zmruzyl oczy, potarl lapa pyszczek i wrocil do kolacji z wyniosla kocia obojetnoscia, ku irytacji i zaklopotaniu Grace.
Tej nocy, lezac w ciemnej sypialni, Carol Tracy wpatrywala sie w sufit i sluchala cichego, spokojnego oddechu meza. Zasnal przed paroma minutami.
Bylo cicho i spokojnie. Deszcz przestal padac, a pioruny nie rozswietlaly juz nieba. Od czasu do czasu wiatr poruszal obluzowanymi dachowkami i wzdychal za oknami.
Carol kolysala sie przyjemnie na krawedzi snu. Krecilo jej sie troche w glowie od szampana, ktory saczyla wolno przez caly wieczor, i miala uczucie, jakby plywala w cieplej wodzie.
Zaczela marzyc o dziecku, ktore zaadoptuja. Probowala stworzyc jego obraz. Galeria slodkich, malych twarzyczek wypelnila jej wyobraznie. Gdyby to bylo niemowle, sami nadaliby mu imie: Jason – chlopcu, Julia – dziewczynce. Carol balansowala na cienkiej linie miedzy swiadomoscia a snem, powtarzajac w myslach te dwa imiona: Jason, Julia, Jason, Julia, Jason…
Spadajac z krawedzi w studnie snu, miala nieprzyjemne, niechciane uczucie, ktoremu tak usilnie opierala sie przez caly dzien: Ktos probuje nas powstrzymac przed adoptowaniem dziecka.
Potem znalazla sie w dziwnym miejscu, gdzie nie docieralo zbyt wiele swiatla, cos syczalo i ponuro mruczalo, a purpurowobursztynowe cienie oblekaly sie w cialo i napieraly na nia z groznymi zamiarami. W tym nieznajomym miejscu koszmar narastal z szalenczym, szarpiacym nerwy rytmem pianoli.
Z calkowitej ciemnosci wbiegla do wielkiego domu, przechodzila przez kolejne pokoje, przeciskala sie miedzy meblami, przewrocila stojaca lampe, uderzyla biodrem o ostry rog kredensu, potknela sie o brzeg orientalnego dywanu i omal nie upadla. Pod lukowym sklepieniem zanurkowala do dlugiego korytarza, odwrocila sie i spojrzala na pokoj, z ktorego przyszla, ale juz go tam nie bylo. Za nia panowala calkowita, bezksztaltna ciemnosc. Ciemnosc… i jakies migotanie. Jakis blysk. Iskierka. Srebrzysty, poruszajacy sie przedmiot. Jakas rzecz hustajaca sie od jednego punktu do drugiego, znikajaca w ciemnosci i pojawiajaca sekunde pozniej, niczym wahadlo, niewidziane na tyle dlugo, by je rozpoznac. Chociaz nie widziala dokladnie, czym jest srebrzysta rzecz, jednak miala uczucie, ze musi przed nia uciekac, bo inaczej zginie. Przebiegla korytarz, dopadla schodow, wspiela sie szybko na drugie pietro. Spojrzala za siebie, w dol, ale schodow juz nie bylo. Tylko atramentowa jama. I krotkie blyski czegos hustajacego sie tam i z powrotem… znow… znow… jak tykajacy metronom. Wpadla do sypialni, zatrzasnela drzwi, chwycila krzeslo, by zablokowac nim klamke – i stwierdzila, ze w czasie gdy byla odwrocona, drzwi zniknely, tak jak sciana, w ktorej je zamocowano. Zostal tylko mrok. I srebrzysty blysk. Teraz bedacy bardzo blisko. Coraz blizej. Krzyknela, ale z jej gardla nie wydobyl sie zaden dzwiek, a tajemniczo migajacy przedmiot zatoczyl luk nad jej glowa i…
(Lup!).
To cos wiecej niz tylko sen – pomyslala zrozpaczona. – O wiele wiecej. To wspomnienie, proroctwo, ostrzezenie. To…
(Lup!).
Biegla przez inny dom, zupelnie niepodobny do tego pierwszego. Mniejszy, skromniej umeblowany, nie wiedziala, gdzie sie znajduje, a zarazem miala uczucie, ze juz kiedys tu byla. Pospieszyla do kuchni. Dwie zakrwawione odciete glowy lezaly na stole. Jedna nalezala do mezczyzny, druga – do kobiety. Poznala ich, wiedziala, ze dobrze ich zna, ale nie mogla przypomniec sobie imion. Czworo martwych oczu, szeroko otwartych, lecz niewidzacych; dwoje rozdziawionych ust; spuchniete jezyki wystajace spomiedzy fioletowych warg. Kiedy Carol stala sparalizowana tym przerazajacym widokiem, martwe oczy poruszyly sie w oczodolach i popatrzyly na nia. Zimne wargi wykrzywily sie w lodowatym usmiechu. Carol odwrocila sie, by uciec, lecz za soba zastala pustke i blysk poruszajacego sie swiatla i wtedy…
(Lup!).
Biegla wsrod mgly w czerwonawym swietle poznego popoludnia. Wokol rosla trawa wysoka do kolan, a przed nia wylonily sie drzewa. Gdy spojrzala przez ramie, mgly juz nie bylo. Tylko ciemnosc, jak przedtem. I rytmicznie hustajaca sie, blyskajaca, wciaz przyblizajaca sie rzecz, ktorej nie potrafila nazwac. Sapiac, z walacym sercem, biegla szybciej, az dotarla do drzew i znow sie obejrzala; zobaczyla, ze nie biegla wystarczajaco szybko, by uciec, wrzasnela i…
(Lup!)
Przez dlugi czas koszmar przenosil sie z jednej sennej scenerii do drugiej, z pierwszego domu do mgly, z drugiego domu do mgly, znow do pierwszego domu, az wreszcie obudzila sie z uwiezionym w gardle krzykiem. Usiadla wyprostowana, drzala. Czula zimno i splywala potem. Przerazajacy dzwiek z koszmarnego snu odbijal sie echem w jej psychice: lup, lup, lup-lup, lup. Zdala sobie sprawe ze jej podswiadomosc zapozyczyla ten dzwiek z rzeczywistosci – obluzowanej przez wiatr okiennicy, ktora ich wczesniej przestraszyla. Stopniowo odglos lomotania zanikal, zlewajac sie z biciem jej serca.
Odrzucila koldre i zwiesila z lozka bose stopy. Skuliwszy sie, siedziala na skraju materaca.
Nadszedl swit. Szare swiatlo wdzieralo sie przez zaslony; bylo zbyt ciemno, by rozrozniac szczegoly mebli, lecz na tyle jasno, by widziec zarysy wszystkich rzeczy, tak ze pokoj wydawal sie jakims obcym miejscem.
Gdy spala, powrocila burza i deszcz uderzal o dach, bulgotal w rynnach i rynsztokach. Cichy piorun zadudnil jak odlegla kanonada.
Paul wciaz spal, lekko pochrapujac.
Carol wiedziala, ze juz nie usnie. Czy to sie jej podobalo czy nie, czy byla wypoczeta czy nie, postanowila wstac.
Nie wlaczajac swiatla, weszla do lazienki. W bladej poswiacie switu sciagnela mokry od potu podkoszulek i majteczki. Gdy namydlala sie pod prysznicem, pomyslala o koszmarnym, zdecydowanie najbardziej sugestywnym snie, jaki kiedykolwiek miala.
Dziwny, denerwujacy dzwiek – lup, lup – uznala za przerazajace wspomnienie, ktorego nie mogla sie pozbyc. To nie byl zwykly odglos walenia; pobrzmiewalo w nim jakies dziwaczne echo, twardosc, ostrosc, ktorej nie potrafila okreslic. Straszliwy dzwiek z jej snu wywolany zostal przez cos bardziej niepokojacego niz niezamocowana okiennica. Co wiecej, miala pewnosc, ze przy jakiejs innej okazji slyszala dokladnie ten sam dzwiek. Nie w snie, lecz w zyciu. W innym miejscu… dawno temu…
Gdy puscila strumien goracej wody i splukiwala mydlo, probowala sobie przypomniec, kiedy to bylo. Nagle stalo sie to dla niej bardzo wazne. Nie wiedziala dlaczego, lecz czula, ze dopoki nie zlokalizuje zrodla tego dzwieku, cos bedzie jej zagrazac. Pamiec nie chciala jej jednak podpowiedziec, jak tytulu piosenki, ktorej melodia