Halas cichl, ale nie ustawal, przybrawszy forme powtarzajacych sie rytmicznie uderzen, ktore irytowaly bardziej niz glosne walenie przed chwila. I teraz odglosy dochodzily jak gdyby z innej czesci domu.

Chociaz zupelnie nie mial ochoty wychodzic na deszcz i zajmowac sie reperacja okiennicy, to jednak wiedzial, ze nie bedzie w stanie pracowac przy stalym, rozpraszajacym uwage stukotaniu.

Zrezygnowany odstawil kubek na biurko i skierowal sie w strone drzwi, gdy zadzwonil telefon.

Dzien zapowiada sie niezwykle atrakcyjnie – pomyslal.

Idac w strone aparatu, zauwazyl, ze okiennica przestala walic. Moze uda sie poczekac z reperacja na poprawe pogody.

Dzwonil Alfred O’Brian. Na poczatku rozmowa miala krepujacy przebieg. Paul czul sie zaklopotany.

– Pan ocalil mi zycie, naprawde! – upieral sie O’Brian.

Wielokrotnie przepraszal, ze nie okazal wdziecznosci wczoraj, bezposrednio po wypadku.

– Ale bylem taki wstrzasniety i oszolomiony, ze zupelnie stracilem glowe. Nigdy sobie tego nie wybacze.

Za kazdym razem, gdy Paul protestowal, slyszac okreslenia „heroiczny” i „dzielny”, O’Brian stawal sie bardziej ofensywny, az w koncu skapitulowal i pozwolil temu czlowiekowi oczyscic swoje sumienie, ale gdy rozmowa zeszla na inne tory, odczul ulge.

O’Brian mial jeszcze jeden powod, zeby zadzwonic.

– Kiedy drzewo upadlo na biurko, przygniotlo wiele dokumentow. Straszny balagan. Niektore sie pogniotly i pobrudzily, inne zamoczyly. Margie, moja sekretarka, zdolala je uporzadkowac. Niestety, nigdzie nie mozemy znalezc podania, ktore panstwo przyniesli. Przypuszczam, ze wyfrunelo przez jedno z wybitych okien. Zanim przedstawimy panstwa prosbe komisji rekomendacyjnej, musimy miec wypelniony i podpisany formularz. Bardzo mi przykro, panie Tracy, ze sprawiam panu klopot.

– To nie pana wina – odparl Paul. – Po prostu wpadne i wezme nowy formularz. Wypelnimy go i podpiszemy.

– Swietnie – rzekl O’Brian. – Ciesze sie, ze nie ma pan zalu. Podanie musi do mnie wrocic najpozniej jutro rano, jesli mamy zdazyc na najblizsze posiedzenie komisji. Margie potrzebuje trzech pelnych dni, aby zweryfikowac informacje zawarte w panstwa podaniu, i tyle mniej wiecej czasu pozostaje nam do najblizszego zebrania komisji. Jesli nie zdazymy, nastepne odbedzie sie dopiero za dwa tygodnie.

– Przyjade po formularz przed poludniem – zapewnil Paul. – I oddam go w piatek rano.

Pozegnali sie i Paul odlozyl sluchawke.

LUP!

Calkiem sie zalamal. Jednak bedzie musial naprawic okiennice. Potem pojechac do centrum po nowy formularz. Potem wrocic do domu. I tak minie pol dnia, a on nie napisze ani slowa.

LUP! LUP!

– Cholera – powiedzial.

Lup, lup-lup, lup-lup…

Z pewnoscia ten dzien bedzie nalezal do pechowych. Zszedl schodami do holu, wyjal z szafy plaszcz nieprzemakalny i kalosze.

Wycieraczki wedrowaly po przedniej szybie tam i z powrotem, tam i z powrotem, wydajac krotki, przenikliwy pisk, ktory przyprawial Carol o zgrzytanie zebami. Pochylila sie troche do przodu nad kierownica, aby lepiej widziec.

Nawierzchnia ulicy z tlucznia byla gladka i wygladala jak natluszczona. Brudna woda splywala rynsztokami i tworzyla rozlewiska wokol zatkanych studzienek.

Dziesiec minut po dziewiatej poranny szczyt dobiegal konca. Chociaz wciaz panowal dosc duzy ruch, wszystko przebiegalo sprawnie i szybko. Wedlug Carol troche zbyt szybko, wiec trzymala sie nieco z tylu, ostroznosc nie zawadzi.

Dwie ulice od jej biura ta ostroznosc okazala sie uzasadniona, ale i tak nie uniknela katastrofy. Jakas mloda blondynka wyszla spomiedzy dwoch furgonetek prosto pod kola volkswagena.

– Chryste! – zawolala Carol, wciskajac pedal hamulca z taka sila, ze uniosla sie z siedzenia.

Blondynka podniosla wzrok i zamarla z szeroko otwartymi oczami.

Chociaz volkswagen jechal z predkoscia zaledwie czterdziestu kilometrow na godzine, nie bylo nadziei, ze zdazy sie zatrzymac. Pisk hamulcow. Opony zaparly sie – ale tez nieco posliznely – na mokrej nawierzchni.

Boze, nie!

Samochod uderzyl blondynke, ktora wyrzucilo w gore, nastepnie kobieta spadla na maske, a potem tyl volkswagena zaczal zjezdzac na lewo, pod kola zblizajacego sie cadillaca. Ten skrecil z piskiem hamulcow, a jego kierowca nacisnal klakson, jak gdyby sadzil, ze odpowiednio glosny dzwiek moze usunac Carol z jego drogi. Samochody przesliznely sie obok siebie bez zadrapania, a wszystko trwalo dwie, moze trzy sekundy. W tej samej chwili blondynka stoczyla sie z maski na prawa strone do kraweznika, volkswagen zas calkiem zahamowal, stajac ukosnie; hustal sie na resorach jak konik na biegunach.

Nie brakowalo zadnej z okiennic. Ani jednej. Nie obluzowaly sie i nie trzepotaly na wietrze, jak sadzil Paul.

W kaloszach i plaszczu nieprzemakalnym obszedl dom, badajac kazde okno na pierwszym i drugim pietrze, ale nie zauwazyl zadnych zniszczen.

Zdumiony, okrazyl dom jeszcze raz. Kazdy krok rozbrzmiewal klapnieciem na nasiaknietym woda trawniku. Szukal zlamanych galezi, ktore mogly zahaczac o sciany podczas silniejszego wiatru. Drzewa byly nietkniete.

Trzesac sie w chlodnym powietrzu poznej jesieni, stal tak minute czy dwie na trawniku, nasluchujac, czy nie powtorzy sie halas, ktory wypelnial dom jeszcze przed chwila. Teraz nie slyszal niczego. Tylko szumiacy wiatr, szeleszczace drzewa i deszcz spadajacy na trawe.

Wreszcie, zmarzniety, postanowil przerwac poszukiwania, dopoki walenie sie nie powtorzy i nie naprowadzi go na jakis slad. Tymczasem moglby pojechac do miasta i wziac formularz podania z agencji adopcyjnej. Przejechal dlonia po twarzy i poczul klujacy zarost. Przypomnial sobie schludnosc Alfreda O’Briana i zdecydowal, ze powinien ogolic sie przed wyjsciem.

Wszedl z powrotem do domu, zostawil ociekajacy plaszcz na fotelu i zrzucil kalosze przed wejsciem do kuchni. Zamknal za soba drzwi i przez chwile grzal sie w cieplym powietrzu.

LUP! LUP! LUP!

Dom zatrzasl sie, jak gdyby otrzymal trzy niezwykle silne, gwaltowne ciosy piescia od jakiegos olbrzyma. Miedziane naczynia wiszace na hakach rozhustaly sie i zabrzeczaly, uderzajac o siebie.

LUP!

Zegar scienny spadlby ze sciany na podloge, gdyby byl choc troche slabiej przymocowany.

Paul przesunal sie na srodek kuchni, probujac ustalic, z ktorej strony dobiega halas.

LUP! LUP!

Drzwi piecyka otworzyly sie i opadly.

Dwa tuziny sloiczkow z przyprawami, stojacych na polce, zaczely podskakiwac, pobrzekujac.

Co sie tu, do diabla, dzieje? – zastanawial sie zaniepokojony.

LUP!

Obracal sie wolno, nasluchujac, szukajac.

Naczynia znow sie rozdzwonily, a wielka warzachew zsunela sie z wieszadelka i spadla z brzekiem na deske do krojenia miesa.

Paul podniosl wzrok na sufit, podazajac tropem odglosow.

LUP!

Spodziewal sie, ze zobaczy odpadajacy plaster tynku, ale nie dostrzegl nawet rysy. Niemniej zrodlo tego dzwieku znajdowalo sie zdecydowanie nad jego glowa.

Lup-lup-lup, lup…

Walenie nieco przycichlo. Przynajmniej dom przestal sie trzasc, a naczynia kuchenne nie stukaly o siebie.

Paul ruszyl w strone schodow, zdecydowany znalezc przyczyne halasow.

Blondynka lezala w rynsztoku, na wznak; jedna reka wyciagnieta wzdluz boku, wyprostowana, dlon uniesiona; druga przerzucona przez brzuch. Zlote wlosy zablocone. Strumien wody plynal wokol niej, unoszac liscie, piasek i

Вы читаете Maska
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату