strzepy papieru do najblizszej studzienki kanalizacyjnej, a jej dlugie wlosy powiewaly i falowaly w tym brudnym nurcie.

Carol uklekla obok kobiety i zaszokowana stwierdzila, ze ofiara byla dziewczynka co najwyzej czternasto-, pietnastoletnia, wyjatkowo ladna, o delikatnych rysach, a teraz przerazajaco blada.

Byla takze nieodpowiednio ubrana jak na taka slote. Miala biale tenisowki, dzinsy i bluzke w niebiesko-biala kratke. Ani plaszcza, ani parasolki.

Drzacymi rekami podniosla prawa reke dziewczynki i wziela za nadgarstek, szukajac pulsu. Od razu wyczula tetno, silne i miarowe.

– Bogu dzieki – powiedziala, trzesac sie. – Bogu dzieki, Bogu dzieki.

Zaczela szukac otwartych ran. Nie znalazla zadnych powaznych obrazen, tylko kilka plytkich zadrapan. Jesli, oczywiscie, nie wystapil krwotok wewnetrzny.

Kierowca cadillaca, wysoki mezczyzna z kozia brodka, obszedl od tylu volkswagen i spojrzal na lezaca.

– Nie zyje?

– Zyje – odrzekla Carol. Delikatnie uniosla kciukiem jedna z powiek dziewczynki, potem druga. – Tylko nieprzytomna. Prawdopodobnie lekki wstrzas. Czy ktos wezwal karetke?

– Nie wiem – powiedzial.

– Wiec niech pan wezwie. Szybko.

Pospieszyl, brnac przez kaluze, a woda wlewala mu sie do butow.

Carol nacisnela podbrodek dziewczynki; szczeka byla rozluzniona i usta otwarly sie z latwoscia. Nie zauwazyla zadnego zatoru, krwi ani niczego, co moglo spowodowac zachlysniecie, a jezyk znajdowal sie w bezpiecznym polozeniu.

Siwowlosa kobieta w przezroczystym plaszczu nieprzemakalnym, trzymajaca czerwono-pomaranczowa parasolke, wylonila sie gdzies z deszczu.

– To nie pani wina – powiedziala do Carol. – Widzialam, jak to sie stalo. Widzialam wszystko. Dziecko rzucilo sie pod pani samochod, w ogole nie patrzac. Nie mogla pani nic zrobic, aby temu zapobiec.

– Ja tez widzialem – wtracil sie tegi mezczyzna, ktory nie miescil sie pod swoim czarnym parasolem – ze dziecko szlo ulica jak w transie. Bez plaszcza czy parasola. Miala bledny wzrok. Zeszla z kraweznika miedzy te dwie furgonetki i stala tak przez kilka sekund, jakby czekala, aby rzucic sie pod kola. I, na Boga, tak wlasnie sie stalo.

– Ona zyje. – Carol nie mogla powstrzymac drzenia glosu. – Na tylnym siedzeniu w moim samochodzie jest apteczka, moze mi ja pan przyniesc?

– Oczywiscie. – Tegi mezczyzna pospieszyl do volkswagena.

Chociaz nic nie wskazywalo, ze u nieprzytomnej moga wystapic konwulsje, Carol chciala miec pod reka paczuszke ze szpatulkami do przytrzymywania jezyka.

Zaczal zbierac sie tlum.

O pare przecznic dalej rozlegla sie syrena. Nadjezdzala policja.

– Takie ladne dziecko – powiedziala siwowlosa kobieta, wpatrujac sie w poszkodowana.

Inni gapie polglosem zgodzili sie z jej opinia.

Carol wstala i sciagnela plaszcz, zwinela go i ostroznie wsunela prowizoryczna poduszke pod glowe ofiary, unoszac ja nieco ponad poziom splywajacej wody.

Dziewczynka nie otworzyla oczu ani sie nie poruszyla. Splatany kosmyk zlotych wlosow opadl jej na twarz i Carol ostroznie go odsunela. Cialo malej bylo gorace, rozpalone, pomimo kapieli w zimnym deszczu.

Nagle, kiedy palcami dotykala policzka dziewczyny, poczula zawrot glowy. Nie mogla zlapac oddechu. Przez chwile myslala, ze straci swiadomosc i upadnie na nieprzytomna. Pociemnialo jej przed oczami, a w tej ciemnosci zobaczyla krotki blysk srebra, blask swiatla jakiegos ruchomego przedmiotu, tajemniczej rzeczy z jej koszmaru.

Zacisnela zeby, potrzasnela glowa, nie dajac sie porwac tej mrocznej fali. Cofnela reke i przylozyla do swojej twarzy. Zawrot glowy minal rownie nagle, jak sie pojawil. Dopoki nie przybedzie karetka, ponosi odpowiedzialnosc za ranna i powinna trzymac sie dzielnie.

Samochod policyjny wylonil sie zza rogu i stanal za volkswagenem. Obracajacy sie kogut rzucal czerwony blask na mokra jezdnie, upodabniajac kaluze deszczu do rozlewisk krwi.

Z oddali slychac bylo glos innej syreny. Karetka. Dla Carol to ptasie, cienkie zawodzenie wydalo sie najslodszym dzwiekiem na swiecie.

Pomyslala, ze byc moze horror sie zakonczyl.

Spojrzala na biala jak kreda twarz dziewczynki i ogarnely ja watpliwosci. A moze dopiero sie zaczal.

Paul chodzil z pokoju do pokoju, nadsluchujac skad wydobywa sie dzwiek.

Lup… lup…

Zrodlo halasu wyraznie umiejscowione bylo nad jego glowa. Na strychu albo na dachu.

Wszedl po waskich, niepomalowanych, trzeszczacych schodach.

Rozejrzal sie po obszernym, jeszcze niewykonczonym pomieszczeniu, w ktorym po nieotynkowanych scianach biegly rozowe przewody elektryczne przypominajace uklad krwionosny, a regularnie rozmieszczone belki wspierajace – zebra. Oswietlenie skladalo sie jedynie z dwoch slabych zarowek, wiec wszedzie panowal polmrok.

Przez bebnienie deszczu przebijal znany mu dzwiek”

Lup… lup-lup…

Paul powoli mijal sterty kartonowych pudel i innych przechowywanych tu rzeczy: wielkie walizy podrozne, stary wieszak na plaszcze, zasniedziala, mosiezna lampe stojaca, dwa zdezelowane krzesla o trzcinowych siedzeniach, ktore kiedys zamierzal odnowic. Cienka warstwa bialawego kurzu pokrywala wszystko jak calun.

Lup… lup…

Przeszedl strych wzdluz, wolno wrocil na srodek i zatrzymal sie. Zrodlo dzwieku znajdowalo sie na wprost jego twarzy w odleglosci zaledwie kilkunastu centymetrow. Ale nie bylo tam nic, co mogloby wywolywac jakies zaklocenia. Nic sie nie poruszalo.

Lup… lup… lup… lup…

Walenie nieco ucichlo, ale nadal odbijalo sie echem w calym domu. Stukanie bylo regularne, a rytm ten przypominal bicie serca.

Paul stal na strychu, w kurzu, czujac stechla won typowa dla tego rodzaju miejsc, i staral sie skupic uwage na dzwieku i probowal zrozumiec, w jaki sposob moze dobiegac po prostu z powietrza. Stopniowo zaczal inaczej patrzyc na te cala historie. Poczatkowo sadzil, ze halasy sa wynikiem szkod, jakie wyrzadzila burza. Teraz jednak, gdy krazyl po strychu i zagladal w kazdy ciemny zakamarek, nasluchujac niemilknacego gluchego odglosu, nagle odkryl w tym dzwieku cos zlowieszczego.

Lup… lup… lup…

Nie umial sobie wytlumaczyc, dlaczego ten halas stal sie grozny, wrogi.

Doznal uczucia, ze w pomieszczeniu, badz co badz zamknietym, jest mu zimniej niz na zewnatrz, w deszczu i wietrze.

Carol chciala pojechac z ranna dziewczynka do szpitala, ale wiedziala, ze i tak w niczym jej nie pomoze. Poza tym oficer policji Tom Weatherby, mlody czlowiek o kreconych wlosach, musial spisac jej zeznanie.

Usiedli na przednich siedzeniach patrolowego wozu. Deszcz strugami splywal po szybach. Radio policyjne trzeszczalo.

Weatherby zmarszczyl brwi.

– Przemokla pani do suchej nitki. Mam koc w bagazniku. Przyniose go.

– Nie, nie – odparla. – Nic mi nie bedzie. – Jej zielona sukienka z dzianiny calkiem przesiakla. Mokre wlosy przywarly do glowy i zwisaly do ramion. Nie zwazala jednak na swoj wyglad i gesia skorke, ktora pokryla jej cialo. – Uporajmy sie z tym wreszcie.

– Hm… jesli to pani nie zaszkodzi.

– Jestem pewna.

Weatherby wlaczyl ogrzewanie.

– Czy zna pani dziecko, ktore wpadlo pod kola?

Вы читаете Maska
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату