Dziewczynka wyciagnela z pojemnika papierowe chusteczki, w jedna wydmuchala nos, a druga otarta oczy. Podniosla podbrodek, wyprostowala szczuple ramiona i poprawila koldre. Kiedy spojrzala na Carol, znow sie usmiechala.
– Przepraszam – odezwala sie. – Nie wiem, co mi sie stalo. Mazanie sie niczego nie rozwiazuje. W kazdym razie ma pani racje. Moi bliscy pojawia sie pewnie jutro, i wszystko dobrze sie ulozy. Pani Tracy, jesli tylko przyjdzie mnie pani odwiedzic…
– Przyjde.
– Jesli tak, prosze obiecac, ze nie przyniesie mi pani cukierkow ani czasopism, ani niczego. Dobrze? Nie ma powodu, zeby wydawala pani pieniadze na takie rzeczy. Zrobila pani dla mnie i tak bardzo duzo. Byloby mi bardzo milo, gdyby pani po prostu przyszla. Przyjemnie miec swiadomosc, ze ktos spoza szpitala sie o mnie troszczy. Przyjemnie miec swiadomosc, ze nie siedze tutaj zapomniana czy porzucona. Och, oczywiscie pielegniarki i lekarze sa wspaniali. Naprawde. I jestem im bardzo wdzieczna. Troszcza sie o mnie, ale to wlasciwie nalezy do ich obowiazkow. Rozumie pani? Wiec to nie to samo, prawda? – Rozesmiala sie nerwowo. – Czy ja mowie od rzeczy?
– Wiem dokladnie, co czujesz – zapewnila ja Carol. W bolesny sposob byla swiadoma glebokiej samotnosci dziewczynki, bo kiedy miala tyle samo lat, takze czula sie samotna i przerazona. Grace Mitowski zaopiekowala sie nia i zapewnila milosc i troskliwosc.
Zostala z Jane az do konca czasu odwiedzin. Zanim wyszla, zlozyla na czole dziewczynki matczyny pocalunek, i uznala to za rzecz zupelnie naturalna. Miedzy nimi powstala wiez, i to w zadziwiajaco krotkim czasie.
Na zewnatrz, na szpitalnym parkingu, lampy sodowe wywabily kolory z samochodow i zabarwily wszystkie na zolto.
Noc byla chlodna. Po poludniu i wieczorem nie padal deszcz, ale w powietrzu czulo sie wilgoc. Gdzies w oddali zagrzmial piorun, zwiastujacy nowa burze.
Siedziala przez chwile za kierownica volkswagena, gapiac sie w okno pokoju dziewczynki na trzecim pietrze.
– Coz za niesamowite dziecko – powiedziala na glos.
Czula, ze ktos szczegolny wkroczyl nieoczekiwanie w jej zycie.
Przed polnoca zaczal wiac z zachodu zimny wiatr i wprawil drzewa w taniec. Bezgwiezdna, bezksiezycowa, calkiem pozbawiona swiatel noc wcisnela sie miedzy domy i Grace wydawalo sie, ze to zywa istota sapiaca pod drzwiami i oknami.
Zaczal padac deszcz.
Polozyla sie do lozka, kiedy zegar wybil dwunasta, a dwadziescia minut pozniej zaczela dryfowac na krawedzi snu, jak lisc unoszony przez zimny prad w strone wielkiego wodospadu. Na brzegu, gdzie tylko ciemnosc klebila sie pod jej stopami, uslyszala jakis ruch i natychmiast sie obudzila.
Szereg cichutkich dzwiekow. Delikatne drapanie. Postukiwanie, ktore skonczylo sie tak nagle, jak sie zaczelo. Jedwabisty szelest.
Usiadla z bijacym sercem i otworzyla szuflade w szafce nocnej. Jedna reka na oslep siegnela po pistolet kalibru 22, a druga macala w poszukiwaniu wylacznika lampy. W tym samym momencie dotknela obydwu przedmiotow.
Przy zapalonym swietle zobaczyla zrodlo halasu. Ari przycupnal na wysokiej komodzie, jak gdyby szykujac sie do skoku na lozko, i gapil sie na nia.
– Co tu robisz? Wiesz, ze ci nie wolno!
Zmruzyl oczy, ale sie nie poruszyl. Miesnie mial twarde, napiete, futro jezylo mu sie na grzbiecie.
Z przyczyn czysto higienicznych zabraniala mu wspinania sie na blaty kuchenne i lozko; starannie zamykala drzwi sypialni, aby go nie kusilo. Kochala Ariego, uwazala go za swietnego kompana i dawala mu niemal calkowita swobode, jednak nie tolerowala kociej siersci w jedzeniu czy na poscieli.
Wstala z lozka, wsunela kapcie.
Ari ja obserwowal.
– Zlaz stamtad natychmiast – zazadala, patrzac na niego srogo.
Jego blyszczace oczy mialy kolor gazowego plomienia.
Grace podeszla do drzwi sypialni, otworzyla je, stanela z boku i powiedziala”
– A psik!
Miesnie kota sie rozluznily. Rozplaszczyl sie jak puszysta plama na blacie komody. Ziewnal i zaczal lizac jedna z czarnych lap.
– Hej!
Arystofanes podniosl leniwie glowe i spojrzal na nia z gory.
– Won! – odezwala sie gburowato. – Natychmiast!
Kiedy wciaz sie nie ruszal, zaczela isc w strone komody. Wtedy raczyl zrozumiec, czego od niego zada. Zeskoczyl i przebiegl obok niej tak szybko, ze nie zdazyla go skarcic. Ukryl sie w holu, a ona zamknela drzwi.
Juz w lozku, przy zapalonym swietle, rozpamietywala sposob, w jaki na nia patrzyl: wyzywal ja, zamierzal sie na nia – sciagniete barki, opuszczona glowa, napiety zad, nastroszone futro, jasne i lekko oblakane oczy. Zamierzal skoczyc na lozko i wypruc z niej wnetrznosci, nie miala co do tego watpliwosci. Co mu sie, do diabla, stalo?
Klamka zapadla – powiedziala sobie. – Idziemy do weterynarza, to pierwsza czynnosc, jaka rano zrobimy. Dobry Boze, moge miec do czynienia z kotem schizofrenikiem!
Byla zmeczona, i pozwolila, by noc znow wziela ja w swoje objecia. Dala sie unosic przez szumiacy jak rzeka wiatr. W ciagu paru minut jeszcze raz dotarla na brzeg wodospadu. Drzala, przeszywal ja dreszcz niepokoju, chlod, ktory niemal wyrwal ja z tego transu.
Snila, ze ucieka przez rozlegly podwodny krajobraz: korale o jasnym odcieniu i falujace wodorosty. Wsrod zarosli czail sie kot; duzy, wiekszy niz tygrys. Skradal sie w jej strone. Widziala wielkie jak spodki oczy, ktore patrzyly na nia przez mroczne morze zza poruszajacych sie lodyg morskich glonow. Slyszala jego mruczenie, jak prad przenoszone przez wode. Co jakis czas przystawala, by napelnic jedna z zoltych misek pokarmem dla kotow, z nadzieja, ze zatrzyma goniace ja zwierze, wiedziala jednak, ze kot nasyci sie dopiero wtedy, gdy zatopi pazury w jej ciele.
Nagle obudzilo ja uporczywe drapanie w zamkniete drzwi sypialni. Oszolomiona i polprzytomna nie mogla wyrwac sie calkiem ze snu i po paru sekundach jeszcze raz sie w nim pograzyla.
O pierwszej w nocy na trzecim pietrze szpitala bylo tak cicho, ze Harriet Gilbey, siostra przelozona na nocnej zmianie, miala uczucie, jak gdyby znajdowala sie w bunkrze wojskowym usytuowanym z dala od ludzkich zabudowan. Jedyne dzwieki wokol niej to szmery, jakie wydobywaly sie z przewodow centralnego ogrzewania, i sporadyczne skrzypniecia pielegniarskich butow na wypolerowanej do polysku podlodze.
Harriet – niska, ladna, schludnie ubrana Murzynka – siedziala w dyzurce pielegniarek i wpisywala dane do kart pacjentow, kiedy przerazliwy krzyk zaklocil spokoj trzeciego pietra. Podniosla sie zza biurka i pospieszyla w slad za przenikliwym glosem, ktory dobiegal z pokoju 316. Pchnieciem otworzyla drzwi, wpadla do srodka i zapalila gorne swiatlo. Krzyk ucichl rownie nagle, jak sie zaczal.
Dziewczynka nazwana Jane Doe lezala w lozku na wznak, jedna reka oslaniala twarz, jak gdyby bronila sie przed uderzeniem, druga zacisnela na oparciu lozka. Skopane przescieradlo i koc, bezladnie splatane, lezaly w nogach poslania; szpitalna koszula nocna owinela sie wokol jej bioder. Rzucala gwaltownie glowa z boku na bok, sapiac, broniac sie przed wyimaginowanym napastnikiem”
– Nie… nie… nie… Nie! Prosze, nie zabijaj mnie! Nie!
Lagodnym, opanowanym glosem i delikatnymi gestami Harriet probowala uspokoic dziewczynke. Z poczatku Jane opierala sie wszelkim dzialaniom, stopniowo jednakze otrzasnela sie z koszmaru i uciszyla.
Inna pielegniarka, Kay Hamilton, pojawila sie u jej boku.
– Co sie stalo? Obudzila chyba pol pietra.
– To tylko zly sen – odrzekla Harriet.
Zaspana Jane zamrugala oczami.
– Probowala mnie zabic.
– Juz cicho – powiedziala Harriet. – To tylko sen. Nikt cie tu nie skrzywdzi.