– Sen? – zamruczala Jane. – Och. Tak. Tylko sen. Co za sen.

Nocna koszula dziewczynki i skotlowane przescieradlo byly wilgotne od potu. Harriet i Kay zmienily posciel.

Jane znow poddala sie dzialaniu srodka uspokajajacego, odwrocila na bok i zasnela; nawet sie usmiechala.

– Sprawia wrazenie, jakby przelaczyla sie na lepszy kanal – zauwazyla Harriet.

– Biedne dziecko. Po tym, co przeszla, nalezy jej sie przynajmniej porzadny odpoczynek.

Patrzyly na nia przez chwile, po czym wyszly z pokoju, wylaczajac swiatlo i zamykajac drzwi.

Juz sama, pograzona gleboko w innym snie, Jane wzdychala, usmiechala sie, chichotala cicho.

– Siekiera – szeptala. – Siekiera. O, siekiera. Tak… tak.

Jej palce lekko sie zgiely, jakby sciskaly jakis pokazny, lecz niewidzialny przedmiot.

– Siekiera – szeptala, a slowo odbijalo sie cichutkim echem w ciemnym pokoju.

Lup!

Carol biegla przez olbrzymi salon po wschodnim dywanie, potracajac stojace na drodze meble.

Lup! Lup!

Minela sklepione przejscie do dlugiego korytarza i skierowala sie do schodow prowadzacych na drugie pietro. Gdy spojrzala za siebie, nie bylo nic, tylko czarna jak smola pustka, w ktorej jakis srebrzysty przedmiot migotal to tu, to tam, to tu, to tam…

Lup!

Nagle przyszlo olsnienie; uswiadomila sobie, czym jest polyskujacy przedmiot – to siekiera. Ostrze siekiery. Polyskujace, kiedy hustalo sie tam i z powrotem.

Lup… lup-lup…

Jeczac, wspiela sie po schodach na drugie pietro.

Lup… lup…

Co jakis czas dolatywal do niej dzwiek, jaki wydaje metal uderzajacy w drewno – suchy, rozlupujacy – a takze odglos ostrza zaglebiajacego sie w substancje o wiele delikatniejsza, w cos mokrego i miekkiego.

Cialo?

Lup!

Carol westchnela przez sen, obrocila sie niespokojnie, zrzucila z siebie koldre.

Potem biegla przez gesta mgle. Na wprost niej drzewa. Z tylu – pustka. I siekiera. Siekiera.

ROZDZIAL 6

W piatek rano deszcz przestal padac, ale dzien byl mglisty. Przez szpitalne okna docieralo zimowe, ponure swiatlo.

Jane niewiele pamietala z przezyc minionej nocy, zarowno tych na jawie, jak i we snie. Obudzil ja przerazajacy sen, pielegniarki uspokajaly ja, zmienialy posciel i przepocona koszule; przypomniala sobie tylko tyle, zadnych szczegolow.

Nadal nie wiedziala, jak sie naprawde nazywa i skad pochodzi. Siegala pamiecia nie dalej niz do wczorajszego wypadku, najwyzej kilka minut przed nim, tam jednak gdzie powinna znajdowac sie jej przeszlosc, ziala pustka.

Przy sniadaniu przeczytala artykul w jednym z czasopism, ktore kupila dla niej Carol. Jane z niecierpliwoscia oczekiwala nastepnego spotkania z ta kobieta. Doktor Hannaport i pielegniarki – coz, sympatyczni, lecz nikt tak dobrze na nia nie wplywal jak Carol Tracy. Z niewiadomych jej przyczyn czula sie bezpieczniej, odprezona i mniej wystraszona swoja amnezja, kiedy przebywala z nia doktor Tracy. Moze ludzie wlasnie to maja na mysli, kiedy twierdza, ze lekarz ma dobre podejscie do chorego.

Zaraz po dziewiatej, kiedy Paul jechal autostrada w kierunku centrum, zeby dostarczyc nowy komplet wypelnionych formularzy do biura Alfreda O’Briana, silnik pontiaca zgasl. Nie parskal, nie krztusil sie, po prostu tloki przestaly pracowac. Kiedy samochod wytracal szybkosc, zablokowal sie uklad kierowniczy. Z obu stron samochody jechaly z predkoscia wieksza niz dozwolona, zwlaszcza przy takiej pogodzie. Paul manewrowal przez dwa pasy, w kierunku prawego skraju jezdni. W kazdej sekundzie oczekiwal pisku hamulcow i czul juz, jak zderza sie z innym wozem, ale, co zdumiewajace, zdolal uniknac kolizji. Zmagajac sie z kierownica, doprowadzil pontiaca do zatoczki.

Odchylil sie w tyl na siedzeniu i zamknal oczy, czekajac, az odzyska panowanie nad soba. Kiedy ochlonal, przekrecil kluczyk w stacyjce, ale zaplon nie zareagowal; akumulator nie mial energii. Sprobowal jeszcze pare razy, potem dal za wygrana.

Zjazd z autostrady znajdowal sie powyzej, a stacja obslugi – niecala przecznice stad. Paul doszedl tam w dziesiec minut.

Warsztat pelen byl klientow i wlasciciel nie mogl wyslac swojego pomocnika – chlopaka imieniem Corky, wysokiego, rudowlosego i o szczerym spojrzeniu – dopoki strumien oczekujacych nie zmalal do malej struzki, tuz przed dziesiata. Potem Paul i Corky podjechali ciezarowka-holownikiem do unieruchomionego pontiaca.

Probowali zapalic silnik z rozpedu, ale akumulator nie mogl utrzymac napiecia, wiec odholowali samochod na stacje.

Corky obiecal uruchomic woz w ciagu pol godziny, sadzac, ze wystarczy zmienic akumulator, jednak awaria byla powazniejsza – uszkodzenie ukladu elektrycznego – i czas naprawy znacznie sie wydluzyl.

I tak Paul zostal uziemiony na trzy godziny. Wreszcie, o pierwszej trzydziesci, zaparkowal przywroconego do zycia pontiaca przed biurem agencji adopcyjnej.

Alfred O’Brian wyszedl z holu recepcji, zeby przywitac Paula. Mial na sobie swietnie skrojony brazowy garnitur, starannie wyprasowana kremowa koszule, bezowa chusteczke w kieszonce na piersiach marynarki i dokladnie wypolerowane brazowe buty. Wzial podanie z zastrzezeniem, ze nie moze obiecac, iz uda mu sie dopelnic wszystkich formalnosci przed najblizszym posiedzeniem komisji.

– Postaramy sie zrobic, co w naszej mocy – zapewnial Paula. – Przeciez tyle panu zawdzieczam! Jednak na niektore sprawy nie mamy wiekszego wplywu. Uzaleznieni jestesmy od ludzi spoza naszego biura, ktorzy przeprowadzaja weryfikacje, a wiec musimy zastosowac sie do ich rozkladu zajec. Prawdopodobnie podanie panstwa trafi dopiero na drugie wrzesniowe posiedzenie. Strasznie mi przykro z tego powodu, panie Tracy, bardziej niz moge wyrazic. Naprawde. Gdyby nie zaginely panstwa dokumenty we wczorajszym balaganie…

– Prosze sie tym nie martwic – poprosil Paul. – To nie pana wina. Carol i ja czekamy juz tak dlugo na adopcje dziecka, ze dwa tygodnie nie maja wiekszego znaczenia.

– Kiedy dokumenty panstwa trafia do komisji, sprawy potocza sie szybko i przybiora pozytywny obrot – oswiadczyl O’Brian. – W swojej praktyce nigdy nie zetknalem sie z malzenstwem, ktore bardziej nadawaloby sie do roli rodzicow niz panstwo. I to zamierzam powiedziec komisji.

– Doceniam to – odrzekl Paul.

– Jesli nie zdazymy na srodowe posiedzenie, a zapewniam, ze zrobimy, co w naszej mocy, nastapi tylko nieznaczne opoznienie. Nie ma powodu do niepokoju. Po prostu pech.

Doktor Brad Templeton byl swietnym weterynarzem. Jednak wedlug Grace, biorac pod uwage jego wyglad, bardziej pasowal do wiejskiej praktyki, gdzie leczylby konie i zwierzeta gospodarskie niz koty czy psy. Byl poteznym mezczyzna majacym ponad metr dziewiecdziesiat i wazacym powyzej stu kilogramow, o rumianej, przyjemnej twarzy. Gdy wyciagnal Arystofanesa z podroznego koszyka, kot przypominal maskotke w jego olbrzymich dloniach.

– Nie wyglada na schorowanego – powiedzial Brad, sadzajac Ariego na stole.

– Dzieje sie z nim cos dziwnego: niszczy meble, psoci, wspina sie, gdzie popadnie, czego nigdy przedtem nie robil – wyjasniala Grace.

Brad zbadal Ariego, szukajac powiekszonych gruczolow i opuchnietych stawow. Kot bez protestow poddawal sie wszelkim zabiegom, wlacznie z mierzeniem temperatury.

Вы читаете Maska
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату