Tego dnia nie wydarzylo sie nic szczegolnego. Arystofanes wciaz zachowywal sie dziwacznie – ukrywal sie przed nia, podkradal, obserwowal ja, kiedy myslal, ze go nie widzi – ale nie darl juz wiecej poduszek ani nie niszczyl mebli. Uzywal tez swojej kuwety, tak jak przedtem. Wszystko to napawalo optymizmem. Nie dzwonil tez czlowiek, ktory podawal sie za Leonarda. Tak, to byl dosc zwyczajny dzien.
A jednak…
Wciaz odczuwala napiecie i nie mogla spac; miala wrazenie, ze znajduje sie w oku cyklonu. Czula, ze cisza i spokoj w jej domu to jakies oszukanstwo, ze wokol niej bija pioruny i migaja blyskawice, ale ona niczego nie widzi ani nie slyszy. Czekala, ze w kazdej chwili zostanie wciagnieta w te burze, i to oczekiwanie wywolywalo stale napiecie.
Uslyszala jakis szmer i podniosla wzrok znad powiesci.
W otwartych drzwiach gabinetu pojawil sie Arystofanes, bacznie sie rozgladal.
Ich spojrzenia sie spotkaly.
Przez chwile miala uczucie, ze w jego oczach kryje sie inteligencja, madrosc, doswiadczenie. Intelekt z cala pewnoscia niezwierzecy.
Arystofanes syknal.
Mial zimne oczy. Blizniacze kuleczki krysztalowo czystego, niebieskozielonego lodu.
– Czego chcesz, kocie?
Przerwal te zmagania wzrokowe. Odwrocil sie z wyniosla obojetnoscia, otarl o drzwi i wolno poszedl przez korytarz, udajac, ze wcale jej nie szpieguje, chociaz oboje wiedzieli, ze bylo inaczej.
Szpieguje, pomyslala. Czy ja zwariowalam? Dlaczego mialby szpiegowac mnie kot?
Ale ten pozornie absurdalny pomysl nie wywolal usmiechu na jej ustach.
Zamiast tego siedziala z ksiazka na kolanach, zastanawiajac sie, czy jeszcze jest normalna.
ROZDZIAL 9
Czwartek po poludniu.
Zaslony w gabinecie byly szczelnie zasuniete, jak zwykle. Dwie stojace lampy dawaly zlote, rozproszone swiatlo. Myszka Miki wciaz usmiechala sie szeroko we wszystkich swoich wcieleniach.
Carol i Jane siedzialy w fotelach.
Dziewczynka weszla w trans z niewielka tylko pomoca Carol. Wiekszosc pacjentow za drugim razem jest podatniejsza na hipnoze, i Jane nie stanowila wyjatku.
I znow, uzywajac wyimaginowanego zegarka, Carol krecila wskazowkami wstecz i cofnela Jane do przeszlosci. Tym razem dziewczynka nie potrzebowala az dwoch minut, zeby znalezc sie poza granica amnezji. Po dwudziestu lub trzydziestu sekundach osiagnela punkt, w ktorym zaczynaly sie jej wspomnienia.
Nagle szarpnela sie i wyprostowala. Otworzyla oczy jak lalka; patrzyla na wylot przez Carol. Twarz wykrzywila w grymasie zgrozy.
– Laura? – odezwala sie Carol.
Dziewczyna uniosla obie rece do gardla. Chwytala sie kurczowo za szyje, sapala, zakrywala dlonia usta, krzywila twarz z bolu. Wydawalo sie, ze przezywa na nowo to samo traumatyczne doswiadczenie, ktore wywolalo jej panike podczas wczorajszego seansu; dzisiaj jednak nie krzyczala.
– Nie mozesz czuc ognia – powiedziala jej Carol. – Nic cie nie boli, kochanie. Odprez sie. Uspokoj. Nie czuc tez dymu. Nic cie nie niepokoi. Oddychaj swobodnie, normalnie. Uspokoj sie i odprez.
Nie posluchala. Trzesla sie i pocila. Krztusila sie co jakis czas, gwaltownie, sucho, a zarazem cicho.
Obawiajac sie, ze znow stracila kontrole nad sytuacja, Carol zdwoila wysilki, by uspokoic pacjentke; bez sukcesu.
Jane zaczela dziko gestykulowac; jej rece ciely, kluly, szarpaly i uderzaly powietrze.
Probowala mowic, ale z jakiejs przyczyny stracila glos. Lzy splynely jej po twarzy. Poruszala ustami bez skutku, rozpaczliwie starajac sie cos powiedziec. Oprocz zgrozy w jej oczach pojawila sie frustracja.
Carol chwycila notes i flamaster z biurka. Notes polozyla na kolanach Jane, a pisak wcisnela jej do reki.
– Zapisz mi to, kochanie.
Dziewczynka scisnela pisak tak mocno, ze kostki dloni zbielaly i zaostrzyly sie jak u kosciotrupa. Opuscila wzrok na notes. Przestala sie krztusic, ale nadal drzala.
Carol kucnela obok niej.
– Co chcesz powiedziec?
Reka Jane dygotala jak dlon niedoleznej staruszki. Pospiesznie nabazgrala dwa ledwie czytelne slowa: Pomoz mi.
– Dlaczego potrzebujesz pomocy?
Znow: Pomoz mi.
– Dlaczego nie mozesz mowic?
Glowa.
– Wyrazaj sie jasniej.
Moja glowa.
– Co z twoja glowa?
Reka Jane nakreslila jedna litere, lecz potem opadla linijke nizej, probujac od nowa – bez rezultatu, znow zaczela – z tym samym skutkiem, jak gdyby nie udawalo sie jej wyrazic tego, co chciala. Wreszcie, w szale, zaczela uderzac flamastrem w papier, gryzmolac bezladna platanine czarnych linii.
– Przestan! – rozkazala Carol. – Cholera, odprez sie. Uspokoj.
Jane znieruchomiala. W milczeniu gapila sie w notes na kolanach.
Carl wydarla pomazana strone i rzucila na podloge.
– Dobrze. Teraz odpowiesz na pytania spokojnie i w miare wyczerpujaco. Jak sie nazywasz?
Millie.
– Millie? Jestes pewna, ze tak sie nazywasz?
Millicent Parker.
– Gdzie jest Laura?
Kto to jest Laura?
Carol wpatrywala sie w pociagla twarz dziewczynki. Kropelki potu na jej gladkiej jak porcelana skorze zaczynaly wysychac. Niebieskie oczy byly puste, rozbiegane. Usta sie troche rozchylily.
Nagle uderzyla Jane w twarz, ale ta ani drgnela. Nie udawala transu.
– Gdzie mieszkasz, Millicent?
W Harrisburgu.
– Czyli w tym miescie. Twoj adres?
Front Street.
– Nad rzeka? Znasz numer domu?
Dziewczynka napisala.
– Jak nazywa sie twoj ojciec?
Randolph Parker.
– Jak nazywa sie matka?
Pisak nakreslil nic nieznaczacy zygzak.
– Jak nazywa sie matka? – powtorzyla Carol.
Dziewczynka zaczela sie trzasc, krztusila sie bezglosnie i raz jeszcze uniosla rece do gardla. Flamaster zrobil czarny slad pod jej podbrodkiem.
Najprawdopodobniej juz samo wspomnienie matki ja przerazalo. Oto teren do poszukiwan, aczkolwiek jeszcze nie teraz.
Carol przemawiala do niej, uspokajala ja i zadala nowe pytanie.
– Ile masz lat, Millie?
Jutro sa moje urodziny.
– Naprawde? Ile lat skonczysz?