– Ta suka.
– Twoja matka?
Dziewczynka zgiela sie wpol i zlapala za bok, jak uderzona. Krzyknela, obrocila sie, zrobila dwa chwiejne kroki i upadla. Lezac, wciaz trzymala sie za bok, kopala, wila. Odczuwala niewypowiedziany bol, choc nierealny, ale dla niej nie do odroznienia od rzeczywistego.
Przerazona Carol uklekla obok, wziela ja za reke, uspokajala i jak najszybciej wyprowadzila z transu.
Jane zamrugala oczami, utkwila wzrok w Carol i jedna reka dotknela podlogi, sprawdzajac, czy dobrze widzi.
– O rany, co ja tu robie?
Carol pomogla sie jej podniesc.
– Na pewno nie pamietasz?
– Nie. Czy powiedzialam cos wiecej o sobie?
– Nie. Chyba nie. Powiedzialas, ze jestes Millicent Parker, a potem Linda Bektermann, ale oczywiscie nie mozesz byc obiema, a do tego Laura. Podejrzewam zatem, ze nie jestes zadna z nich.
– Ja tez tak sadze – odparla Jane. – Te dwa nowe nazwiska nie mowia mi wiecej niz Laura Havenswood. Ale kim one sa? Skad znalam ich imiona i dlaczego powiedzialam pani, ze jestem ktoras z nich?
– Nie mam pojecia. Jednak predzej czy pozniej wyjasnimy to. Dojdziemy do sedna sprawy, dziecinko. Obiecuje ci.
Ale coz, na Boga, tam znajdziemy, na dnie, w ciemnosci? – zastanawiala sie Carol. – Moze bedzie to cos, czego wolelibysmy nigdy nie ogladac?
W czwartek po poludniu Grace Mitowski pracowala w swoim ogrodzie rozanym za domem. Dzien byl cieply i jasny, a ona chciala sie troche rozruszac. A poza tym tu nie docieral dzwiek telefonu, wiec i nie bedzie miala pokus, aby go odebrac. Nie czula sie psychicznie przygotowana na takie telefony ani nie wiedziala, jak postepowac z tego rodzaju dowcipnisiami.
Padajace ostatnio ulewne deszcze sprawily, ze roze mialy juz za soba szczyt swietnosci i potracily czesc platkow, chociaz ogrod wciaz byl pelen barw i zycia.
Pozwolila Arystofanesowi wyjsc, aby rozprostowal kosci, jednak pilnowala, by nie opuscil terenu. Postanowila trzymac go z dala od kazdego, kto moglby go podtruwac lub narkotyzowac. Arystofanes najwyrazniej nie mial ochoty na wedrowki i trzymal sie w poblizu, czail sie wsrod roz na pelzajace i fruwajace owady.
Grace, kleczac przed roznobarwna grzadka kwiatowa, przekopywala rydlem ziemie, kiedy uslyszala nad soba glos”
– Ma pani wspanialy ogrod.
Przestraszona podniosla wzrok i ujrzala chudego mezczyzne o pozolklej cerze, w pogniecionym, niemodnym niebieskim garniturze. Jego koszula i krawat wygladaly zalosnie i staroswiecko. Miala wrazenie, ze zszedl do niej wprost z jakiejs fotografii zrobionej w latach czterdziestych. Przerzedzone wlosy mialy kolor letniego kurzu, oczy zas niezwykly odcien delikatnego brazu, niemal bezu. Twarz skladala sie wylacznie z waskich bruzd i ostrych katow, co upodabnialo go do jastrzebia lub lichwiarza z powiesci Karola Dickensa. Na oko przekroczyl piecdziesiatke.
Grace spojrzala w strone wychodzacej na ulice furtki z bialych desek. Byla otwarta na osciez. Widocznie mezczyzna przechodzil obok, przez przerwe w topolowym zywoplocie, zobaczyl roze i postanowil z bliska przyjrzec sie ogrodowi.
Mial sympatyczny usmiech, dobre oczy i nie sprawial wrazenia intruza, chociaz nim byl.
– Z pewnoscia ma pani ze dwa tuziny roznych odmian roz.
– Trzy tuziny – poprawila.
– Naprawde wspaniale – powiedzial, kiwajac glowa z aprobata.
Glos mial gleboki, aksamitny, zupelnie niepasujacy do jego mizernej postaci.
– Sama opiekuje sie pani ogrodem?
Grace przysiadla na pietach, wciaz trzymajac rydel w dloni.
– Oczywiscie. Lubie to. I chyba… to juz by nie byl moj ogrod, gdybym wynajela kogos do pomocy.
– Wlasnie! – odezwal sie nieznajomy. – Rozumiem, co pani ma na mysli.
– Pan mieszka w sasiedztwie? – spytala Grace.
– Nie, nie. Mieszkalem o przecznice stad, ale to bylo dawno, dawno temu. – Wzial gleboki oddech i znow sie usmiechnal. – Ach, cudowny aromat roz! Nie znam rownie pieknego zapachu. Tak, ma pani nadzwyczajny ogrod. Naprawde nadzwyczajny.
– Dziekuje.
Strzelil palcami, jak gdyby cos mu przyszlo do glowy.
– Powinienem o tym napisac. To bylby swietny artykul, trafiajacy w gusty czytelnikow. Oto i kraina fantazji ukryta za zywoplotem otaczajacym zwykly dom. Tak, mysle, ze to byloby niezle. Cos innego, niz zazwyczaj robie.
– Pan jest pisarzem?
– Reporterem. – Caly czas gleboko wdychal aromat kwiatow.
– Z gazety lokalnej?
– Z „Morning News”. Nazywam sie Palmer Wainwright.
– A ja Grace Mitowski.
– Mialem nadzieje, ze moje nazwisko jest ogolnie znane – zazartowal Wainwright.
– Przykro mi, nie czytuje „Morning News”. Gazeciarz przynosi mi „Patriot-News”.
– No coz. – Wzruszyl ramionami. – To tez dobra gazeta. Ale skoro nie czytuje pani „Morning News”, nie mogla pani zapoznac sie z moim reportazem o sprawie Bektermannow.
Grace, widzac, ze przybysz nie ma zamiaru skonczyc rozmowy, podniosla sie z kleczek i rozprostowala zdretwiale nogi.
– Sprawa Bektermannow? Cos mi sie obilo o uszy.
– Wszystkie gazety o tym donosily. Sam napisalem piec artykulow na ten temat. Dobra robota, nie chwalac sie. Dostalem za nie nominacje do Pulitzera.
– Naprawde? No, to juz jest cos – powiedziala Grace, niepewna, czy moze przyjac lekki ton. – To naprawde sukces. Pomyslec tylko – nominacja do Pulitzera!
Miala uczucie, ze ich rozmowa przybrala nagle odmienny obrot. Nie byla juz zdawkowa. Roze staly sie pretekstem do poinformowania jej o nominacji.
– Nie przyznano mi nagrody. Ale, jak sadze, sama nominacja jest juz duzym sukcesem. Z tysiecy artykulow publikowanych co roku tylko garstka uzyskuje nominacje do nagrody.
– Prosze mi laskawie przypomniec – poprosila Grace – czego dotyczyla sprawa Bektermannow?
Rozesmial sie dobrodusznie i potrzasnal glowa.
– Nie tego, czego sie spodziewalem. To jasne. Opisalem wszystko jako skomplikowana, „freudowska” ukladanke. Wie pani: apodyktyczny ojciec, prawdopodobnie czujacy chorobliwy pociag do corki, matka alkoholiczka i biedna dziewczynka tkwiaca w tym wszystkim. Wykonczona psychicznie mloda dziewczyna, nie mogaca zniesc sytuacji, w ktorej sie znalazla, po prostu pekla. Tak to widzialem. Tak to opisalem. Myslalem, ze jestem blyskotliwym detektywem, dokopujacym sie do zrodel tragedii Bektermannow. Jednak prawdziwa historia byla o wiele dziwniejsza, niz moglem sobie wyobrazic. Do diabla, zbyt dziwna dla liczacego sie reportera, zeby nie bal sie ryzyka i smiesznosci. Zadna gazeta cieszaca sie dobra reputacja nie wydrukowalaby tego. Gdybym, znajac prawde, chcial ja opublikowac, zniszczylbym swoja kariere.
Co tu sie, do diaska, dzieje? – zastanawiala sie Grace. – On chyba musi to komus ze szczegolami opowiedziec, bez wzgledu na to, czy go zna. Czy zaciera sie granica miedzy zyciem a literatura? Czy poemat Coleridge’a rozgrywa sie w moim rozanym ogrodzie? Czy ja jestem Weselnikiem, a Wainwright – Starym Zeglarzem?
Kiedy spojrzala w bezowe oczy Wainwrighta, nagle zdala sobie sprawe, jakze jest samotna. Jej posiadlosc byla otoczona drzewami, ukryta, odosobniona.
– Czy ta sprawa dotyczyla morderstwa?
– Dotyczyla i dotyczy – odparl Wainwright. – Nie skonczyla sie z Bektermannami. Wciaz trwa. Przeklety krag. Wciaz trwa i teraz trzeba go przerwac. Dlatego tu jestem. Przyszedlem powiedziec pani, ze Carol znalazla sie w