centrum wydarzen. Jak w potrzasku. Pani musi jej pomoc. Nie moze miec nic wspolnego z ta dziewczynka.
Grace wpatrywala sie w niego, nie wiedzac, czy dobrze slyszy.
– Istnieja pewne sily, mroczne i potezne – szepnal Wainwright – ktore chca zobaczyc…
Miauczac wsciekle, Arystofanes skoczyl na Wainwrighta, wyladowal na jego klatce piersiowej i wspial sie do twarzy.
Mezczyzna zatoczyl sie, chwycil kota obiema rekami i probowal, bez powodzenia, oderwac od siebie.
– Ari! – krzyknela Grace. – Przestan!
Arystofanes wczepil sie pazurami ramiona nieznajomego i gryzl go w szyje.
Wainwright nie krzyczal, co byloby naturalne. W milczeniu zmagal sie z kotem, ktory wyraznie chcial rozdrapac mu twarz. Nagle przerazliwie zamiauczal, wtopil zeby w szyje ofiary i odgryzl kawalek ciala.
O Jezu, nie!
Grace podbiegla, chwycila rydel, ale w ostatniej chwili sie zawahala. Bala sie, ze zamiast kota uderzy mezczyzne.
W tym samym momencie Wainwright odwrocil sie i potykajac, podazyl przez krzaki roz w kierunku wysokiego zywoplotu, za ktorym zniknal. Kot wciaz wisial uczepiony jego szyi.
Grace z walacym sercem pospieszyla za nimi, obeszla zywoplot, ale Wainwrighta nie bylo; tylko kot smignal obok niej, przelecial jak strzala przez ogrod, po schodkach ganku i przez na wpol otwarte drzwi do domu.
Gdzie Wainwright? Czy pokustykal gdzies, w szoku, ranny? Czy poszedl w jakis kat ogrodu i wykrwawia sie na smierc?
Przeszukala wszystkie zarosla, lecz bez skutku.
Spojrzala w strone furtki prowadzacej na ulice. Nie. Nie mogl odejsc tak daleko niezauwazony.
Przestraszona, zdezorientowana zmruzyla oczy i spojrzala na zalany sloncem ogrod, probujac cos zrozumiec.
W ksiazce telefonicznej Harrisburga nie bylo ani Randolpha Parkera, ani Herberta Bektermanna. Carol byla zaklopotana, lecz nie zaskoczona.
Kiedy pozegnala ostatniego tego dnia pacjenta, pojechala z Jane na Front Street, gdzie miala mieszkac Millicent Parker. Bylo do duze, robiace wrazenie domostwo w stylu wiktorianskim, ale od dluzszego czasu nie sluzylo jako budynek mieszkalny. Trawnik od frontu zamieniono na parking. Przy bramie wjazdowej umieszczono mala, gustowna tabliczke z napisem”
MAUGHAM & CRICHTON, INC.
PRZYCHODNIA LEKARSKA
Wiele lat temu ten odcinek Front Street nalezal do najelegantszych miejsc w stolicy stanu Pensylwania. Jednak w ciagu ostatnich dziesiecioleci wiele starych domow przy bulwarach nadrzecznych wyburzono, aby zrobic miejsce dla nowoczesnych, sterylnych biurowcow. Uchowalo sie kilka pojedynczych (moze ze snobizmu), ich fasady pieknie odrestaurowano, a wnetrza przystosowano na potrzeby handlu. Dalej, na polnoc, wciaz istnial fragment ulicy, gdzie staly reprezentacyjne rezydencje, ale nie tutaj, gdzie Millicent Parker przyslala Carol i Jane.
Maugham i Crichton firmowali przychodnie, w ktorej pracowalo siedmiu lekarzy: dwoch ogolnych i pieciu specjalistow. Carol uciela sobie pogawedke z rejestratorka, kobieta imieniem Polly, o wlosach ufarbowanych henna. Poinformowala ja, ze zaden z lekarzy nie nazywa sie Parker, jak rowniez nie ma osoby o tym nazwisku wsrod pielegniarek i pracownikow administracyjnych. Co wiecej, Maugham i Crichton dzialali pod tym adresem prawie od siedemnastu lat.
Carol przyszlo do glowy, ze Jane mogla byc kiedys pacjentka ktoregos z zatrudnionych tu specjalistow i jej podswiadomosc zarejestrowala adres przychodni, laczac go z Millicent Parker. Jednak Polly, pracujaca u Maughama i Crichtona od samego poczatku, byla pewna, ze nigdy nie widziala tej dziewczynki. Zaintrygowana jednakze przypadkiem amnezji Jane zgodzila sie przejrzec kartoteke, aby sprawdzic, czy leczono tu kiedys jakas Laure Havenswood, Millicent Parker lub Linde Bektermann. Bezowocny trud; zadna z tych osob nie figurowala w spisie pacjentow.
Grace wyszla na ulice i rozejrzala sie wokolo. Nie bylo sladu Palmera Wainwrighta.
Wrocila na podworko, zamknela furtke na klamke i ruszyla w strone domu.
Wainwright siedzial na stopniach ganku, czekajac na nia.
Podeszla na odleglosc pol metra, oszolomiona, zdumiona. Podniosl sie ze schodkow.
– Pana twarz – rzekla zdziwiona.
Nie bylo na niej sladu zadrapan.
Usmiechnal sie, jak gdyby nic sie nie stalo, i zrobil dwa kroki w jej kierunku.
– Grace…
– Kot – odezwala sie. – Widzialam pana policzek… pana szyje… jego pazury…
– Prosze posluchac – powiedzial, robiac jeszcze jeden krok – sa pewne sily, mroczne i potezne, ktore chca, zeby wydarzenia potoczyly sie zgodnie z ich planami. Daza do tragedii. Chca znow byc swiadkiem jej konca, pelnego gwaltu i krwi. Nie wolno dopuscic, zeby to sie wydarzylo, Grace. Musisz trzymac Carol z dala od dziewczynki, dla dobra ich obydwu.
Grace patrzyla na niego, zdumiona.
– Kim, do diabla, pan jest?
– A kim pani jest? – spytal Wainwright, kpiarsko unoszac brew. – Oto wazne pytanie w tej sprawie. Nie jest pani tylko ta osoba, ktora jest. Nie jest pani tylko Grace Mitowski.
Oszalal – pomyslala. – Albo to ja oszalalam. Albo oboje. Czyste, wsciekle szalenstwo.
– To pan dzwonil. To pan podszywa sie pod Leonarda i udaje jego glos.
– Nie – odrzekl. – Ja jestem…
– Nic dziwnego, ze Ari pana zaatakowal. To pan daje mu narkotyki albo trucizne. To pan, a kot pana poznal.
A rany na twarzy i rozorana szyja? – pytala sama siebie. – Jak, na Boga, mogly sie tak szybko zagoic?
Jak?
Odepchnela te mysli od siebie, nie chcac sie nad nimi zastanawiac. Musiala sie pomylic. To tylko w jej wyobrazni Ari zranil tego czlowieka.
– Tak – odezwala sie. – To pan stoi za wszystkimi niesamowitosciami, ktore dzieja sie w moim domu. Wynos sie, ty sukinsynu!
– Grace, te moce rosna w sile… – Zarowno teraz, jak i kilkanascie minut przedtem, kiedy zaczal z nia rozmawiac, nie wygladal na szalenca, a jednak paplal o mrocznych silach. -…dobre i zle, wrogie i przyjazne. Ty jestes po wlasciwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez caly czas musisz sie strzec kota.
– Zejdz mi z drogi – powiedziala.
Zrobil krok w jej strone.
Zamierzyla sie na niego rydlem ogrodniczym i chybila zaledwie o centymetr czy dwa. Zamierzyla sie znow i jeszcze raz, i jeszcze raz, tnac tylko powietrze. Wlasciwie nie chciala trafic, ale nie miala wyboru. Musiala go jakos zatrzymac, zeby przesliznac sie do domu, a on stal jej na drodze. I minela go; odwrocila sie i pobiegla w strone drzwi kuchennych, az do bolu swiadoma, ze ma stare, artretyczne nogi. Po paru krokach uswiadomila sobie, ze nie powinna obracac sie plecami do szalenca. Obejrzala sie zasapana, pewna, ze ja goni, moze z nozem w rece i…
Odszedl.
Zniknal. Znow.
Przez te krotka chwile, kiedy biegla odwrocona do niego plecami, nie zdolalby skryc sie za zadnym z krzewow w ogrodzie. Nawet gdyby byl mlodszy, w swietnej kondycji i trenowalby biegi – nawet wtedy nie przebieglby wiecej niz polowe odleglosci do furtki.
Gdzie wiec byl?
Gdzie byl?
Z przychodni Maughama i Crichtona przy Front Street Carol i Jane pojechaly kilka przecznic dalej, pod adres