Popatrzyla w swoje niebieskie oczy. Nie byla pewna, co w nich widzi.

– Kim jestem? – spytala cicho.

Przez caly tydzien Grace nic sie nie snilo, jesli tylko zdolala na chwile zasnac. Tej nocy jednak przez kilka godzin krecila sie w poscieli, probujac uwolnic sie od koszmaru, ktory wydawal sie trwac wiecznosc.

W tym snie plonal dom. Wielki, pieknie wykonczony, w stylu wiktorianskim. Stala na zewnatrz plonacego budynku, walac w ukosne drzwi do piwnicy i wykrzykujac wciaz jedno imie: „Laura! Laura!”. Wiedziala, ze Laura znalazla sie w potrzasku, a te drzwi stanowily jedyne wyjscie. Ale drzwi byly zamkniete od wewnatrz na zasuwe. Uderzala w nie dlonmi, bolaly ja juz rece i ramiona, az do karku. Rozpaczliwie pragnela trzymac w tych dloniach siekiere, lom albo jakies inne narzedzie, ktorym moglaby sie przebic przez drzwi piwnicy. Nie miala jednak nic oprocz wlasnych piesci, wiec walila i walila, az cialo zsinialo i popekalo, zaczelo krwawic, a ona nie zwazala na to i przez caly czas wolala Laure. Wypadly okna z drugiego pietra i szklo posypalo sie na nia, lecz nie odeszla od drzwi, nie uciekla. Dalej uderzala krwawiacymi piesciami w drewno, modlac sie, zeby dziewczynka chociaz sie odezwala. Nie zwracala uwagi na plomienie wydobywajace sie przez wszystkie szczeliny domu. Lzy jej ciekly i kaszlala, gdy wiatr kierowal gryzacy dym w jej kierunku, i przeklinala te drzwi, ze z taka latwoscia odpieraja jej dziki, lecz daremny atak.

Koszmarny sen nie mial swojej kulminacji, punktu najwyzszej grozy. Ciagnal sie po prostu jednostajnym wciaz zapierajacym dech rytmem, az w pare minut po switaniu Grace wyrwala sie z jego goracych, mocnych objec i obudzila ze zduszonym krzykiem.

Usiadla na skraju lozka i objela rekami pulsujaca glowe.

W ustach miala smak popiolu i zolci.

Sen byl tak sugestywny, ze czula na sobie bawelniana suknie w bialo-niebieskie paski, z dlugimi rekawami, zapinana pod sama szyja, ktora obciskala jej ramiona i biust, kiedy uderzala w drzwi piwnicy. Teraz, calkowicie przytomna, dalej ja czula, chociaz miala na sobie luzna koszule nocna i w dodatku nigdy w zyciu nie nosila takiego stroju jak we snie.

Co gorsza, czula won plonacego domu.

Won dymu utrzymywala sie tak dlugo po przebudzeniu, ze nabrala przekonania, iz jej wlasny dom stanal w plomieniach. Szybko narzucila na siebie szlafrok, wsunela kapcie i przeszla od pokoju do pokoju, szukajac ognia.

Nigdzie go nie znalazla.

A jednak prawie przez godzine swad plonacego drewna i smoly nie opuszczal jej.

ROZDZIAL 10

W piatek o dziewiatej rano Paul usiadl przy biurku, podniosl sluchawke i zadzwonil do Lincolna Wertha, detektywa prowadzacego sprawe Jane Doe. Oznajmil Werthowi, ze Carol na kilka dni wywozi dziewczynke z miasta, zeby odpoczela i rozerwala sie troche.

– To sie dobrze sklada – powiedzial Werth. – Nie mamy zadnych sygnalow, i mysle, ze nie nalezy oczekiwac rychlego przelomu w tej sprawie. Oczywiscie rozszerzylismy pole poszukiwan. Najpierw przeslalismy fotografie i rysopis dziewczynki do przedstawicieli wladz w sasiednich okregach. Gdy to nic nie dalo, wyslalismy telegramy do wszystkich jednostek policji w calym stanie. Wczoraj rano posunelismy sie jeszcze dalej i przetelegrafowalismy te same dane do siedmiu sasiednich stanow. Ale tak miedzy nami. Jesli nawet rozszerzymy pole poszukiwan az do Hongkongu, czuje, ze nie znajdziemy nikogo, kto zna dziewczynke. Takie odnosze wrazenie.

Po rozmowie z Werthem Paul zszedl do garazu, gdzie Carol i Jane pakowaly rzeczy do bagaznika volkswagena. Nie chcac jej martwic, Paul nie powtorzyl malej pesymistycznej oceny sytuacji.

– Powiedzial, ze dobrze robicie, wyjezdzajac z miasta na pare dni. Podalem mu adres waszego pobytu, gdyby ktos zglosil sie po nasza dziewczynke.

Carol pocalowala go na pozegnanie. Jane poszla za jej przykladem; byl to niesmialy, wstydliwy pocalunek leciutko zlozony na jego policzku, ktory wywolal rumieniec na jej twarzy.

Paul stal przed domem i czekal, az czerwony volkswagen rabbit zniknie mu z oczu.

Po prawie tygodniowym rozpogodzeniu znow nadciagnely chmury. Rozlozyste, ciemnoszare. Podzialaly na Paula przygnebiajaco.

Kiedy zadzwonil telefon, Grace nastawila sie na glos Leonarda. Usiadla na krzesle przy wbudowanym w nisze blaciku, wyciagnela reke i polozyla ja na sluchawce aparatu. Pozwolila, zeby zadzwonil jeszcze raz, a potem odebrala. Ku jej uldze, byl to Ross Quincy, redaktor naczelny „Morning News”, odpowiadajacy na jej wczorajszy telefon.

– Pytala pani o jednego z naszych reporterow, pani doktor?

– Tak. O Palmera Wainwrighta.

Quincy milczal.

– Pracuje u was, prawda? – spytala Grace.

– Hm… Palmer Wainwright byl pracownikiem „Morning News”, tak.

– I chyba byl bliski zdobycia nagrody Pulitzera.

– Tak. Oczywiscie… jakis czas temu.

– O?

– Coz, jesli wie pani o jego nominacji do Pulitzera, musi pani wiedziec, ze za cykl artykulow o morderstwie Bektermannow.

– Tak.

– Do ktorego doszlo w 1943 roku.

– Tak dawno temu?

– Hm… Pani doktor, co wlasciwie chcialaby pani wiedziec o Palmerze Wainwrighcie?

– Chcialabym z nim porozmawiac. Spotkalismy sie i nie skonczylismy omawiac pewnej sprawy, ktora mnie dosc niepokoi. To sprawa… osobista.

Quincy zawahal sie.

– Czy pani jest moze odnaleziona po latach krewna?

– Pana Wainwrighta? Och, nie.

– A moze dawna przyjaciolka?

– Nie, takze nie.

– Coz, chyba nie musze byc w tej kwestii delikatny. Pani doktor, obawiam sie, ze Palmer Wainwright nie zyje.

– Nie zyje! – krzyknela zdumiona.

– Coz, z pewnoscia brala pani pod uwage taka mozliwosc. Nigdy nie nalezal do ludzi zdrowych, wrecz przeciwnie. A pani widocznie nie miala z nim kontaktu przez bardzo dlugi okres.

– Nie tak dlugi.

– W kazdym razie przynajmniej trzydziesci piec lat – odrzekl Quincy. – Zmarl w 1946 roku.

Grace poczula na karku powiew zimnego powietrza, jak gdyby nieboszczyk zional na nia lodowatym oddechem.

– Trzydziesci piec lat – powtorzyla odretwiala. – Pan musi sie mylic.

– Nie ma mowy. Bylem wtedy zoltodziobem, ot takim pomagierem w redakcji. Palmer Wainwright nalezal do moich idoli. Ciezko przezylem jego odejscie.

– Czy my mowimy o tym samym czlowieku? – spytala Grace. – Chudy, ostre rysy, bladobrazowe oczy i zoltawa cera. Glos o kilka tonow nizszy, niz wskazywalby jego wyglad.

– Taki byl Palmer, zgadza sie.

– Okolo piecdziesieciu pieciu lat?

– Mial trzydziesci szesc, kiedy umarl, ale w rzeczywistosci wygladal o dwadziescia lat starzej. Pasmo chorob, jedna po drugiej, a na koncu rak. To go zniszczylo. Nalezal do ludzi walczacych z choroba, ale w pewnym momencie musial sie poddac.

Вы читаете Maska
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату