Oszolomiony Paul pomyslal o wczorajszym seansie terapii hipnotycznej, ktory Carol szczegolowo mu zrelacjonowala. Podobno Jane utrzymywala, ze jest Millicent Parker, pisemnie odpowiadala na pytania, twierdzac, ze nie moze mowic, bo ma odcieta glowe.
– Jest pan tam? – dopytywala sie Polly.
– O, hm… przepraszam. Czy to wszystko?
– Wszystko? Jeszcze panu malo?
– Nie – odparl. – Ma pani calkowita racje. Dosyc. A nawet wiecej niz dosyc.
– Nie wiem, czy te informacje w jakikolwiek sposob pomoga pani doktor Tracy.
– Jestem pewien, ze tak.
– Chociaz watpie, czy ta historia moze miec cos wspolnego z dziewczynka, ktora przyprowadzila wczoraj ze soba…
– Tez tak uwazam – odrzekl Paul.
– …jako ze Millicent Parker zmarla przed siedemdziesieciu szesciu laty.
Grace stala przy biurku w swoim gabinecie, szukajac w slowniku interesujacego jej hasla.
REINKARNACJA rzecz. l. doktryna gloszaca, ze dusza po smierci ciala powraca na ziemie w innym ciele lub postaci. 2. powtorne narodziny duszy w nowym ciele. 3. nowe wcielenie jakiejs osoby.
Bzdura? Nonsens? Przesad? Glupota?
Kiedys, nie tak dawno, wlasnie tych slow by uzyla, aby podac wlasna, sucha definicje reinkarnacji. Ale nie teraz. Juz nie.
Zamknela oczy i bez najmniejszego wysilku przywolala obraz plonacego domu. Po prostu go widziala; swiadoma, obecna, walila piesciami w drzwi piwnicy. Nie byla juz Grace Mitowski, byla Rachael Adams, ciotka. Laury.
Nie tylko te dramatyczna scene z zycia Rachael mogla przywolac z tak ostra wyrazistoscia. Znala najintymniejsze mysli tej kobiety, jej nadzieje i marzenia, niecheci i obawy; dzielila jej najglebiej skrywane sekrety, bo te mysli, nadzieje, marzenia, obawy i sekrety byly jej wlasnoscia.
Otworzyla oczy i potrzebowala zaledwie chwili, by przestawic sie na swiat wspolczesny.
REINKARNACJA
Zamknela slownik.
Boze, dopomoz – pomyslala. – Czy ja w to wierze? Czy naprawde zylam juz przedtem? I Carol juz zyla? I dziewczynka, ktora nazwano Jane Doe?
Jesli to prawda, jesli dano jej szanse – przypominajac poprzednie wcielenie, Rachael Adams – ocalenia zycia Carol w obecnym wcieleniu, to marnuje cenny czas.
Podniosla sluchawke, zeby zadzwonic do Tracych, zastanawiajac sie, jak na Boga, sprawic, aby jej uwierzyli.
Brak sygnalu.
Przycisnela kilka razy widelki.
Nic.
Odlozyla sluchawke i podazyla wzrokiem za przewodem az do gniazdka w scianie. Zostal przegryziony. Na pol.
Arystofanes.
Przypomniala sobie inne rzeczy, ktore powiedzial jej w ogrodzie Palmer Wainwright: „Sa pewne sily, mroczne i potezne, ktore chca, aby wydarzenia potoczyly sie zgodnie z ich planami. Daza do tragedii. Chca znow byc swiadkiem jej konca, pelnego gwaltu i krwi… Rosna w sile… dobre i zle, wrogie i przyjazne. Ty jestes po wlasciwej stronie, Grace. Ale kot, och, to inna historia. Przez caly czas musisz sie strzec kota”.
Uswiadomila sobie, ze ciag paranormalnych zdarzen byl nierozerwalnie zwiazany z kotem od samego poczatku. Sroda w zeszlym tygodniu. Kiedy tego dnia obudzila sie nagle z popoludniowej drzemki – wyrwana z koszmarnego snu o Carol – za oknem szalal niewiarygodnie potezny ogien zaporowy blyskawic. Chwiejnym krokiem przeszla przez pokoj i oparla sie o parapet, a kiedy stala tam na slabych, artretycznych nogach, na wpol rozbudzona i na wpol spiaca, miala osobliwe uczucie, ze cos potwornego wyszlo za nia z koszmaru sennego, cos demonicznego, z usmieszkiem nienasycenia przylepionym do twarzy. Przez kilka sekund uczucie to bylo tak silne, ze bala sie odwrocic i spojrzec za siebie. Jednak odsunela od siebie te dziwna mysl jako pozostalosc snu. Teraz oczywiscie wiedziala, ze tylko pozornie udalo jej sie o niej zapomniec. Cos dziwnego rzeczywiscie bylo z nia w pokoju – duch, czyjas obecnosc; nazwijcie to, jak chcecie. Bylo tam. A teraz jest w kocie.
Wyszla z gabinetu i przeszla korytarz.
W kuchni znalazla przegryziony przewod drugiego telefonu.
Ani sladu Arystofanesa.
Grace czula jednak, ze czai sie gdzies w poblizu, moze nawet tak blisko, by ja obserwowac. Zdawala sobie sprawe z jego obecnosci albo tego czegos w nim.
Nasluchiwala. W domu panowala nienaturalna cisza. Chciala pokonac pare metrow dzielacych ja od drzwi wejsciowych, przekroczyc je i znalezc sie na dworze, ale obawa przed naglym, gwaltownym atakiem byla silniejsza niz ta pokusa.
Pomyslala o pazurach i zebach kota. To nie byl tylko zwykly domowy pieszczoch, zabawny syjamczyk o puszystej mordce i bystrym spojrzeniu. Teraz byl takze bezlitosna mala maszyna do zabijania; pod cienka warstewka udomowienia kryly sie dzikie instynkty. Myszy, ptaki i wiewiorki czuly przed nim respekt i lek. Czy jednak mogl zabic doroslego czlowieka?
Tak – doszla do wniosku zaniepokojona. – Tak, Arystofanes moglby mnie zabic, jesli zaatakowalby z zaskoczenia i dobral sie do mojego gardla lub oczu.
Powinna zostac w domu i nie draznic kota do czasu, az sama sie uzbroi i poczuje pewnie w takim stopniu, by wygrac walke.
Pozostal jeszcze telefon w sypialni na drugim pietrze. Poszla ostroznie na gore, chociaz wiedziala, ze i to polaczenie bedzie przerwane.
I miala racje.
Jednak wyprawa nie byla bezowocna. Pistolet. Wysunela szuflade szafki nocnej i wyjela naladowana bron. Przeczuwala, ze bedzie jej potrzebna.
Syk. Szelest.
Za jej plecami.
Zanim zdazyla sie odwrocic i stanac twarza w twarz z przeciwnikiem, juz byl na niej. Skoczyl z podlogi na lozko, skad z impetem wyladowal na jej plecach, niemal zwalajac ja z nog. Na szczescie nie stracila rownowagi. Okrecila sie i otrzasnela, usilujac desperacko zrzucic go z siebie, zanim zrobi jej krzywde.
Przebil pazurami ubranie i wbil sie w skore na plecach, raniac ja i zadajac bol. Trzymal sie mocno.
Zgarbila sie i schowala glowe w ramiona, oslaniajac szyje przed ostrymi jak zyletki szponami. Probowala go uderzyc, wykrecajac reke do tylu, ale zrecznie unikal jej niezgrabnych ciosow.
Nagle miauknal dziko i zaatakowal jej szyje. Skulila bardziej ramiona, pozostawiajac na jego pastwe wezel gestych wlosow zwiazanych na karku.
Uzycie broni nie bylo mozliwe bez rownoczesnego zranienia siebie. Przezwyciezajac ostry artretyczny bol zamierzyla sie jeszcze raz i trafila napastnika.
Przynajmniej na chwile poniechal bezlitosnych, aczkolwiek nieskutecznych atakow. Przejechal pazurami po dosiegajacej go piesci i przecial skore na kostkach.
Palce natychmiast zalaly sie krwia, a oczy z bolu zaszly lzami.
Widok i won krwi jeszcze bardziej pobudzily kota.
Przez moment Grace przelecialo przez mysl, ze przegra te walke.
Nie!
Za wszelka cene chciala przezwyciezyc strach, ktory ja obezwladnial. Zmusila umysl do logicznego myslenia i nagle znalazla sposob na ocalenie zycia.
Kot wczepiony pazurami w jej plecy przyciskal pysk do podstawy czaszki Grace, prychajac i burczac. Czekal na moment, kiedy bedzie mogl dobrac sie do skrywanej szyi i rozerwac tetnice.

 
                