Przemyslala to, szybko skojarzyla fakty i powiedziala:
– O kurde. To lekarz tego malego?
– Tak.
– Cos jeszcze?
– Mial romans z mama chlopca. Byl juz przesluchiwany jako ewentualny swiadek w sprawie rozwodowej. Twoja kolej.
Zerknela w bok. Copley nadal rozmawial z lekarzem sadowym, ale teraz juz patrzyl na nich ze zmarszczonym czolem.
– Zamordowany lekarz na przednim siedzeniu – szepnela D.D. szybko. – Wyglada na to, ze zdazyl otworzyc drzwi i ktos rabnal go z tylu.
– Zastrzelony?
– Zadzgany.
Pokrecila glowa.
– To jeszcze nie wszystko.
Copley ruszyl w ich strone.
– Musisz leciec – mruknela D.D.
– No.
– Ale pamietaj, zawsze bedziemy mieli Paryz.
Bobby zrozumial, o co chodzi.
– Na razie.
Wyszedl na klatke schodowa, zanim dopadl go Copley. Uslyszal jeszcze, jak jeden z technikow powiedzial:
– O w morde, to krew?
Drugi odpowiedzial:
– Raczej szminka.
Casablanca byla elegancka restauracja w Cambridge, serwujaca dania kuchni srodziemnomorskiej. Znajdowal sie w niej doskonale wyposazony bar, a eklektyczne menu bylo skomponowane z mysla o bogatszej klienteli Harvardu – scisle mowiac, zamoznych rodzicach studentow. Bogey’s natomiast byl malym barkiem niedaleko Kapitolu, otwartym cala dobe. Byly w nim oblazace winylowe stolki i wielka blacha do pieczenia, niemyta od lat. Lokal w sam raz dla gliniarzy.
Bobby poszedl tam na piechote. Mrozne poranne powietrze ocucilo go do reszty, rzesy zmienily sie w sopelki. Choc bylo dopiero pare minut po piatej, bar juz tetnil zyciem. Bobby zaczekal dwadziescia minut w goracym wnetrzu, pachnacym jajkami na bekonie, po czym szybko zajal zwalniajaca sie wneke na tylach sali. Burczalo mu w brzuchu, zamowil wiec trzy sadzone jajka, szesc plastrow bekonu i angielska babeczke. Nie byl pewien, czy mozna to nazwac pozywnym posilkiem. W kazdym razie troche bialka w tym jest. Popil jedzenie duza szklanka soku pomaranczowego, po czym wzial sie do kawy.
Kiedy poczul, ze spowodowana glodem sennosc zaczyna ustepowac kofeinowemu ozywieniu, do baru weszla wreszcie D.D. Nie miala juz na sobie skorzanej kurtki. Ubrana byla w obcisla biala bluzke z napisem z czerwonych cekinow Zabojcza. Pasowal do butow.
Wsunela sie za stolik, zerkajac na pusty talerz Bobby’ego.
– Nic mi nie zostawiles?
– A co bys chciala?
– Jajka, bekon, tost. I najwiekszy sok pomaranczowy swiata. A do tego moze nalesniki.
– Sprawa jest az tak ciekawa?
– No pewnie. Umieram z glodu.
Bobby zlozyl zamowienie. Kiedy wrocil, D.D. wlasnie wylewala reszte kawy do kubka, ktory zwinela z bufetu. Wrocil do kontuaru, napelnil dzbanek i wzial spory zapas smietanki. O ile dobrze pamietal, D.D. miala apetyt wiekszy niz marine, a mniejszy niz kierowca ciezarowki. Duzo smietanki, duzo cukru, duzo cholesterolu.
Kiedy wrocil do stolika z kawa i przyprawami, spojrzala na niego z uznaniem.
– No to kto dal ci cynk? – spytala, rozrywajac saszetki z cukrem.
– Harris Reed. Prywatny detektyw. Pracuje dla Gagnonow.
– Tych Gagnonow? Jamesa i Maryanne?
– Dynamicznego duetu we wlasnej osobie.
Zmarszczyla brwi.
– A skad ten Harris wiedzial, co sie stalo?
– Nie powiedzial.
– Ma znajomosci w policji?
– Pewnie tak.
Skrzywila sie.
– Cholerne komisariaty. Jeden pije, wszyscy szczaja. A wiec Gagnonowie trzymaja reke na pulsie?
– Na to wyglada.
– Ciekawe. – Skonczyla slodzic kawe i dodala smietanki. – A ty, Bobby? Nie powinienes wybrac sie na ryby czy cos?
Rozlozyl rece.
– Nie umiem lowic ryb.
– Slyszalam o pozwie. Parszywa sprawa.
Nie zaprzeczyl.
– Masz adwokata? Jak groznie to wyglada?
– Nie wiem. – Wzruszyl ramionami. – Jeszcze nawet garnituru nie kupilem. Za duzo roboty.
Przestala mieszac kawe.
– Bobby, musisz powaznie podchodzic do takich spraw. Jesli mozna postawic policjanta przed sadem za to, ze robi, co do niego nalezy… to naprawde niepokojace.
I tym razem nie zaprzeczyl.
– Jakby co, masz przyjaciol. Kryliscie nas, kiedy przyjeliscie to wezwanie, nie chcemy, zebyscie mieli przez to klopoty.
Bobby nie chcial o tym rozmawiac. Co sie stalo, to sie nie odstanie.
– Jak bylo na parkingu? – spytal. – Co z panem doktorem? D.D. westchnela, upila duzy lyk kawy i usiadla wygodnie.
– Sama nie wiem. Wyglada na to, ze przelecial o jedna kobiete za duzo.
– Zabila go porzucona kochanka?
– Raczej wsciekly maz kochanki. Morderca napadl go od tylu. Byl tak silny, ze przecial mu pol szyi.
– Paskudna sprawa – mruknal Bobby.
– I to jak. Morderca zaczekal, az doktor wsadzi glowe do samochodu, zeby nie bylo slychac krzykow. Tyle ze na tym zabawa sie nie skonczyla. Pan doktor zostal, ze tak powiem, rozczlonkowany.
– Rozczlonkowany?
– Rozczlonkowany – powiedziala D.D. z posepna mina. – Czlonek znalezlismy w schowku.
– Au – mruknal Bobby.
– Au – powtorzyla D.D.
Zmarszczyl brwi. Morderca musial dzialac z pobudek osobistych. Skoro tak sie napracowal, w dodatku na ogolnodostepnym parkingu.
– Nagrania z kamer monitoringowych?
– Sprawdzamy je. Te, ktore widzialam, sa bardzo niewyrazne. Morderca nie byl glupi. Obezwladnil doktora i wsadzil do wozu. Sam wsiadl od strony pasazera. Bmw ma przyciemniane szyby, jest pozna noc. Przechodzien mogl zobaczyc tylko sylwetki dwoch osob siedzacych w srodku. Tyle ze jedna z nich byla martwa, a druga bawila sie nozem. Jezu, skad biora sie tacy ludzie? Slowo daje, wszystko przez te filmy.
D.D. dostala zamowione jedzenie. Z blyszczacymi oczami nalozyla na tost jajka i plastry bekonu. Potem dobrala sie do sosu. – Musialo byc duzo krwi. Pewnie tryskala na wszystkie strony.