wstepne przesluchanie, przedsmak tego, co czeka go na rozprawie, kiedy to szanowny pan sedzia bedzie sie staral wykazac, ze on, Robert G. Dodge, w czwartek jedenastego listopada 2004 roku z zimna krwia zastrzelil jego biednego, Bogu ducha winnego syna, Jamesa Gagnona Juniora.
To bedzie wojna na slowa, a sedzia mial po swojej stronie wszystkie ciezkie dziala. – Co wiec dokladnie pan widzial? – spytal. – Po pewnym czasie…
– Co to znaczy? Po minucie, pieciu minutach, polgodzinie?
– Po okolo siedmiu minutach zobaczylem kobiete…
– Catherine.
– I dziecko. Kobieta trzymala je przy piersi. Potem zaczela klocic sie z podejrzanym – powiedzial Bobby z naciskiem na ostatnie slowo.
–
– Nie slyszalem.
– A wiec nie wie pan, co do siebie mowili? Moze Catherine grozila Jimmy’emu.
– Czym?
Sedzia zmienil taktyke.
– Albo mu wymyslala.
Bobby wzruszyl ramionami.
– Wiedziala, ze pan tam jest? – naciskal sedzia.
– Nie wiem.
– Pod domem byly reflektory, karetka, jezdzily radiowozy. Nie sadzi pan, ze zauwazylaby takie zamieszanie?
– Byla na trzecim pietrze. Kiedy przybylem na miejsce, chowala sie z dzieckiem za lozkiem. Dlatego nie wiem, co mogla, a czego nie mogla widziec.
– Ale mowil pan, ze sama wezwala policje.
– Tak mi powiedziano.
– Prawdopodobnie spodziewala sie wiec stosownej reakcji na swoje zgloszenie.
– W przeszlosci reakcja ta sprowadzala sie do wizyty dwoch umundurowanych funkcjonariuszy.
– Wiem, panie Dodge. Dlatego tak ciekawe wydaje mi sie to, ze tym razem wspomniala, ze Jimmy ma bron. To oznaczalo automatyczne wezwanie antyterrorystow, zgadza sie?
– Ale Jimmy mial bron. Sam widzialem.
– Czy aby na pewno? Jest pan pewien, ze to byl prawdziwy pistolet? Moze to byla atrapa albo zabawka Nathana? Ba, mogla to byc nawet zapalniczka w ksztalcie rewolweru.
– Panie sedzio, przez ostatnie dziesiec lat ogladalem ponad sto roznych pistoletow. Jimmy mial w reku berette 9000S z wytrawiona na zamowienie rekojescia. To ja zobaczylem przez celownik i to ja ekipa sledcza znalazla na miejscu zdarzenia.
Sedzia zasepil sie, wyraznie niezadowolony z tej odpowiedzi, szybko jednak ponowil atak.
– Panie Dodge, czy w czwartek moj syn nacisnal na spust?
– Nie, panie sedzio. Ja strzelilem pierwszy.
Maryanne drgnela. James za to omal sie nie usmiechnal. Zaczal chodzic po marmurowej posadzce, kiwajac palcem.
– Tak naprawde niewiele pan wie o tym, co dzialo sie w tamtym pokoju, prawda, panie Dodge? Nie wie pan, czy Jimmy mial nabita bron. Nie wie pan, czy byla zabezpieczona, czy nie. Moze to Catherine zaczela. Moze nawet grozila, ze zrobi krzywde Nathanowi. Moze Jimmy wyjal pistolet z sejfu, bo nie mial innego wyjscia i musial walczyc o zycie dziecka. Moglo tak byc?
– Trzeba o to spytac Catherine.
– Catherine? Mialbym zachecac moja synowa do klamstwa? W ilu akcjach bierze pan udzial w ciagu roku?
– Nie wiem. Moze dwudziestu.
– Czy wczesniej strzelal pan do kogos?
– Nie.
– Ile przecietnie trwa taka akcja?
– Trzy godziny.
– Rozumiem. A wiec rocznie uczestniczy pan w okolo dwudziestu akcjach, z ktorych kazda trwa trzy godziny, i jak dotad ani razu nie mial pan okazji pociagnac za spust. W czwartek jednak zastrzelil pan mojego syna niecale pietnascie minut po przybyciu na miejsce. Co sprawilo, ze tym razem bylo inaczej? Dlaczego byl pan przekonany, ze nie ma innego wyjscia, jak tylko go zabic?
– Bo zamierzal strzelic.
– Skad pan to wiedzial?
– Mial to wypisane na twarzy! Zamierzal zabic zone!
– Na twarzy? Wyczytal to pan z jego twarzy, a moze mial pan przed oczami twarz kogos innego?
Bobby byl tak wzburzony, ze dopiero po chwili zrozumial, o co chodzi. A wtedy czas jakby sie zatrzymal. Poczul ucisk w dolku. Wszystko zastyglo w bezruchu. Mial wrazenie, ze na chwile opuscil swoje cialo i obserwowal cala te straszna scene z zewnatrz. Widzial siebie siedzacego na skraju obitej jedwabiem sofy, wychylonego do przodu, z piesciami zacisnietymi na kolanach. Zrozpaczona Maryanne zapadnieta gleboko w kremowe krzeslo. I sedziego Gagnona, z oskarzycielsko wzniesionym palcem i triumfalnym blyskiem w oku.
Harris, pomyslal nagle Bobby. Gdzie, do cholery, podzial sie Harris?
Odwrocil sie. Detektyw siedzial na ciemnym drewnianym krzesle w kacie. Napotkawszy jego spojrzenie, zasalutowal mu, nawet nie probujac ukryc zadowolenia. Oczywiscie, ze wyszperal te informacje. Takie sa reguly gry. Gagnonowie placa, a on grzebie w brudach po to, by dostali to, czego chca.
Dopiero teraz Bobby zaczal rozumiec, jak bezbronna musiala czuc sie Catherine.
– Na procesie to wyjdzie na jaw – uprzedzil sedzia Gagnon. – Zawsze tak jest.
– Czego chcecie?
– To przez nia Jimmy nie zyje – powiedzial James. Nie musial mowic, kim jest „ona”. – Prosze to przyznac. Sklonila pana, by go pan zastrzelil.
– Niczego takiego nie przyznam.
– No dobrze. Alternatywna wersja wydarzen: przybyl pan na miejsce, uslyszal pan klotnie, oczywiste bylo, ze to ona zaczela. Grozila Jimmy’emu. Co wiecej, wreszcie wyznala, co robi Nathanowi. Jimmy nie mogl tego dluzej zniesc.
– Nikt przy zdrowych zmyslach nie uwierzy, ze uslyszalem to wszystko, siedzac w domu po drugiej stronie ulicy.
– To juz moje zmartwienie. Ona zabila mojego syna, panie Dodge. Rownie dobrze mogla sama pociagnac za spust. Nie zamierzam siedziec z zalozonymi rekami i pozwolic jej, by skrzywdzila mojego wnuka. Niech pan mi pomoze, a ja zapomne o zarzutach przeciwko panu. Jesli pan sie nie zgodzi, bede pana wloczyl po sadach dotad, az zrobie z pana wrak czlowieka, bez kariery, domu, godnosci, osobowosci. Kazdy prawnik panu powie, ze to dla mnie nic trudnego. To tylko kwestia pieniedzy i czasu. – James rozlozyl rece. – A ani jednego, ani drugiego mi nie brakuje.
Bobby wstal z sofy.
– Nie mamy sobie nic wiecej do powiedzenia.
– Daje panu czas do jutra. Jedno panskie slowo wystarczy, by sprawa zostala wycofana z sadu, a Harris zapomnial o swoim malym projekcie badawczym. Ale o piatej po poludniu przestane byc wspanialomyslny.
Bobby ruszyl do drzwi. Kiedy polozyl reke na mosieznej galce, uslyszal glos Maryanne:
– Byl dobrym chlopcem.
Bobby odetchnal gleboko. Byl wsciekly, tak wsciekly, ze krew wrzala mu w zylach. Mimo to odwrocil sie. Spytal tak lagodnym tonem, na jaki tylko mogl sie zdobyc:
– Slucham?
– Mowie o moim synu. Czasem lubil poszalec. Ale byl dobrym czlowiekiem. Kiedy mial siedem lat, u jednego z jego kolegow wykryto bialaczke. Tego roku na urodziny Jimmy urzadzil wielkie przyjecie, ale poprosilby zamiast przynosic prezenty, goscie dokonali wplat na Stowarzyszenie Walki z Rakiem. A na studiach byl wolontariuszem w