telefonie zaufania.
– Przykro mi z powodu panstwa straty.
– Co rok na Dzien Matki dawal mi jedna czerwona roze. Nie taka z cieplarni, ale prawdziwa, pachnaca jak ogrody w latach mojej mlodosci. Jimmy wiedzial, jak kocham ten zapach. Rozumial, ze nawet teraz czasem tesknie za Atlanta. – Maryanne spojrzala na niego oczami pelnymi bezgranicznego bolu. – Co ja zrobie w Dzien Matki? – szepnela. – Niech pan powie, kto przyniesie mi roze?
Bobby nie byl w stanie jej pomoc. Ledwie wyszedl, nie wytrzymala i rozszlochala sie na dobre. Przez zamykajace sie drzwi Bobby zobaczyl, ze James obejmuje ja, i uslyszal, jak mowi:
– Ciii… Wszystko bedzie dobrze, Maryanne. Juz niedlugo Nathan bedzie z nami. Pomysl o Nathanie. Ciii…
Rozdzial 17
Kiedy Catherine sie obudzila, Prudence juz nie bylo. Niedziele miala wolne i na ogol starala sie je w pelni wykorzystac. Catherine uznala, ze to nawet lepiej. Swiecilo slonce, niebo bylo niemal nieznosnie niebieskie, takie w zimne listopadowe dni mozna zobaczyc tylko nad Nowa Anglia. Mimo to Catherine zapalila wszystkie swiatla. Pomyslala, ze chyba lekko jej odbija.
Czy w ogole spala tej nocy? Nie byla pewna. Cos jej sie snilo, wiec spac musiala. Widziala Nathana w dniu jego narodzin. Parla przez trzy godziny. „Juz prawie, juz prawie”, powtarzal lekarz. Przestala krzyczec przed dwoma godzinami i teraz tylko dyszala ciezko, jak cierpiace zwierze. Lekarze klamali, Jimmy klamal. Umierala, a dziecko rozrywalo ja na pol. Nastepny skurcz. „Przyj!”, krzyknal lekarz. „Przyj”, krzyknal Jimmy. Zagryzla warge i jeszcze ten jeden raz zaczela przec.
Dziecko wyskoczylo z niej tak nagle, ze lekarz nie zdazyl go zlapac, i wyladowalo na przykrytej przescieradlami podlodze. Ucieszyl sie lekarz. Ucieszyl sie Jimmy. Ona tylko steknela. Potem polozyli malego Nathana na jej piersi. Byl siny, drobny, caly w sluzie.
Nie wiedziala, co myslec. Nie wiedziala, co czuc. Nagle jednak Nathan poruszyl sie, jego malutkie wargi zaczely szukac jej piersi, a ona rozbeczala sie jak idiotka. Z jej oczu pociekly lzy wielkie jak groch, jedyne szczere lzy w jej zyciu. Plakala z powodu Nathana, tej pieknej istotki, ktora zrodzila sie z jej jalowej duszy. Plakala, bo nie wierzyla, ze kiedys spotka ja taki cud. I plakala, bo maz trzymal ja w ramionach, dziecko szukalo jej piersi i przez ulamek sekundy czula, ze nie jest sama.
Snila o matce. Widziala ja, stojaca w drzwiach sypialni. Ona sama lezala w lozku z szeroko otwartymi oczami. Nie wolno jej bylo spac, bo gdyby zasnela, nadciagnelaby ciemnosc, a z nia on. Przyciagnalby jej glowe do swojego krocza. Ten zapach, ten zapach, ten zapach. Wygialby jej drobne cialko do tylu i stekajac, wdarl sie w nia jak wielblad probujacy przejsc przez ucho igielne. Ten bol, ten bol, ten bol. Albo byloby jeszcze gorzej. Jak wiele dni i tygodni pozniej, kiedy nawet nie musial jej do niczego zmuszac. Kiedy robila, co chcial, bo opor byl daremny, bo upokorzenia przestaly sie liczyc, bo dziewczynki, ktora zostala wrzucona do tej jamy, juz nie bylo. Zostalo tylko cialo, wyschnieta skorupa, ktora robila, czego od niej oczekiwano, i byla wdzieczna, ze on w ogole wracal.
Bo pewnego dnia nie wroci. Zdazyla to juz zrozumiec. Pewnego dnia zmeczy sie nia i odejdzie, a ona umrze tu, sama w ciemnosciach.
W domu bylo za malo swiatel. O trzeciej, czwartej, a moze piatej nad ranem zebrala wszystkie swiece. Latarki tez sie przydaly. I swiatelko w piekarniku. I to w drzwiach lodowki. Lampy nad kuchnia. I te w szafce. Plomienie w dwoch kominkach na gaz. Potrzebowala swiatla, musiala miec swiatlo.
Snila o Jimmym. O usmiechnietym, szczesliwym Jimmym. „Hej, co mam zrobic, zebys mnie wyperfumowala?” O wscieklym, pijanym, zimnym Jimmym. „Jestes pewien, ze nic nie dostanie? Nie chce, by dostala zlamanego szelaga”.
Tak dlugo snila o Jimmym, ze o szostej rano wyskoczyla z lozka i pobiegla do lazienki zwymiotowac.
A kuku, szeptal glos w glebi jej duszy. A kuku.
O Boze, prosze, niech Jimmy wreszcie umrze.
Teraz byla juz prawie dziewiata. Zaczely sie godziny wizyt w szpitalu. Dzwonila tam juz cztery razy. Nathan sie obudzil. Moze sie z nim zobaczyc.
Srac na to. Nie ufa szpitalowi. Nie jest tam dosc bezpiecznie. Przywiezie syna do domu.
Wziela plaszcz i klucze. Ostatni obchod domu. Aha, zapomniala o swiecach. Przeszla przez wszystkie pokoje i zdmuchnela plomyki, jeden po drugim, az od dmuchania zakrecilo jej sie w glowie. Schodzac na dol, przypomniala sobie o paralizatorze. Trzymala go w sejfie. Poszla na gore do sypialni, by uzbroic sie do walki z bezimiennym wrogiem.
Kto mogl napisac „a kuku” na jej wstecznym lusterku? Kto mogl zrobic cos takiego?
Wolala za duzo o tym nie myslec. Gdzies tam byly odpowiedzi i wiekszosc z nich ja przerazala.
Sejf byl szeroko otwarty, tak jak zostawili go policjanci. Zajrzala do srodka. Tazer zniknal. Pieprzone szczury. Pewnie wlaczyli go do dowodow. Jakby tazer mogl ochronic ja przed pistoletem Jimmy’ego.
Wrocila na dol, gniew dodawal jej sil i pchal ja do drzwi. Do szpitala, do Nathana. Polozyla dlon na klamce, kiedy rozleglo sie pukanie. Odskoczyla w tyl z reka na piersi, jak uderzona obuchem. I znow uslyszala pukanie.
Bardzo powoli przylozyla oko do judasza.
Troje ludzi. Policja.
Poczula ucisk w dolku. Nie, pomyslala rozpaczliwie. Nie teraz. Nathan jest sam. Czy nie wiedza, ze w kazdej chwili moze nadjechac mezczyzna w niebieskim chevy?
O Boze, stalo sie. Zaczyna tracic rozum.
Znow zapukali. Bardzo powoli otworzyla drzwi.
– Catherine Gagnon? – spytal mezczyzna stojacy na przodzie. Mial splaszczony nos, jakby dostal w twarz o jeden raz za duzo. To zupelnie nie pasowalo do jego stosunkowo eleganckiego szarego garnituru.
– Kim pan jest?
– Rick Copley, zastepca prokuratora hrabstwa Suffolk. A to detektyw D.D. Warren z policji bostonskiej – wskazal piekna, okropnie ubrana blondynke – i sledczy Rob Casella z prokuratury okregowej. – Tu wskazal wyjatkowo posepnego mezczyzne w ciemnym garniturze nadajacym sie tylko na pogrzeby. – Mamy kilka pytan. Mozemy wejsc?
– Wlasnie szlam do syna – powiedziala.
– Postaramy sie nie zabrac za duzo czasu. – Zastepca prokuratora okregowego juz wpychal sie do srodka. Dala za wygrana. Lepiej zalatwic to teraz, zanim wroca Nathan i Prudence.
Blondynka rozgladala sie po holu z wyraznym niesmakiem. Sledczy juz zaczal robic notatki.
– Chyba byloby wygodniej, gdybysmy wszyscy usiedli. – Zastepca prokuratora zaprosil ich do salonu na lewo od holu. Catherine odlozyla torebke, zrzucila plaszcz. Z uwaga przypatrywala sie zastepcy prokuratora. To on tu rzadzi.
Byla ciekawa, co sadzi o pograzonych w zalobie wdowach. Znow podchwycila jego spojrzenie. Bylo harde, przenikliwe, jak u drapieznika obserwujacego ofiare. A wiec to tak. Odkad pamietala, wywolywala u mezczyzn skrajne reakcje. Ci, ktorzy pozadali kobiet, jej pozadali jeszcze bardziej, Za to ci, ktorzy ich nienawidzili…
Uznala, ze lepiej bedzie skupic sie na mezczyznie w stroju zalobnika.
– Dobrze, ze przyszliscie – powiedziala i dumnie wyprostowana weszla lekkim krokiem do pokoju. – Wczoraj dzwonilam do zakladu medycyny sadowej. Ku mojemu zdumieniu, okazalo sie, ze nadal nie moge odebrac ciala meza.
– W takich okolicznosciach musi to troche potrwac.
– Ma pan dzieci, panie Copley?
– Dwoje – odpowiedzial zimno.
– Wyobraza pan sobie, jak cierpialyby po utracie ojca?
W odpowiedzi tylko przeszyl ja wzrokiem.
– Moj synek przezywa ciezkie chwile