I czasami nie wracaja.
Pan Bosu poczul nagly, niespodziewany przyplyw gwaltownego, szalonego pragnienia, ktore zrodzilo sie gdzies gleboko w jego trzewiach i domagalo sie zaspokojenia, teraz, teraz, teraz! Omiotl wzrokiem piszczacy, rozesmiany, bawiacy sie tlumek. Byl krazacym na niebie jastrzebiem. Tam… nie, tam… nie. Tam… tak!
Samotne dziecko. Czteroletnia dziewczynka goniaca niesiony wiatrem suchy lisc. Nie patrzy na nia nikt z doroslych. Nie goni jej braciszek ani siostrzyczka.
Moze zejsc po schodach szybkim, ale niedbalym krokiem. Zaslonic ja przed oczami doroslych. Zagonic ja w prawo, za drzewo. Potem rozejrzec sie, zaczekac na wlasciwy moment i wziac sie do rzeczy. W okamgnieniu byloby po wszystkim. DZIECKO ZNIKA W BIALY DZIEN, glosilyby naglowki. ZROZPACZENI RODZICE SZUKAJA SLADOW.
Zadnych by nie znalezli. Wspanialy pan Bosu juz by sie o to zatroszczyl.
Byl w polowie schodow, zanim sie opanowal. Chwycil balustrade z kutego zelaza. Przytrzymal sie jej kurczowo. Nie mogl ujarzmic swoich fantazji. Gdyby ktos na niego teraz spojrzal, zobaczylby jego prawdziwa twarz, obnazone zeby, sline na ustach; nawet sweter od Armaniego tego nie zamaskuje.
Z ogromnym wysilkiem zmusil sie, by odetchnac gleboko. Raz. Potem drugi. I trzeci. Powoli puscil balustrade.
Zmusil sie, by przypomniec sobie zeszla noc, metaliczny zapach krwi, mily ciezar noza w dloniach, zaskoczenie na twarzy innej, gorszej istoty ludzkiej. To nie bylo to, co lubil najbardziej, ale dalo mu o wiele wiecej satysfakcji, niz oczekiwal. Jak randka z litosci. Nie w jego typie, nie jego ulubiony rodzaj rozrywki, ale lepszy rydz niz nic.
A jeszcze lepsze bylo to, ze po raz pierwszy w zyciu dostal za to pieniadze. Z gory. Gotowka. Dziesiec tysiecy dolcow. Kiedy wyszedl z wiezienia, woz juz na niego czekal. Na tylnym siedzeniu lezala teczka. W srodku list i pieniadze. List zawieral instrukcje, dolaczona do niego byla lista. Przy kazdym celu widniala okreslona suma. To sie nazywa sprawna organizacja.
Oczywiscie pan Bosu nie byl tak glupi, za jakiego bral go tajemniczy zleceniodawca. Dobroczynca X sugerowal w liscie, ze na przyszlosc byloby latwiej, gdyby pan Bosu zalozyl konto. Mozna by mu placic przelewem. Dobroczynca X poradzil mu, jak zalatwic sobie dowod tozsamosci. Dolaczyl nawet liste bankow.
Dobroczynca X to idiota. Banki sa monitorowane. Przelewy mozna namierzyc. Co gorsza, banki sa w niedziele zamkniete, a pan Bosu nie zamierzal nic robic za darmo. Pozostanie przy gotowce, dziekuje bardzo. Woli ladne, grube pliki banknotow, ktore moze sobie nosic na brzuchu i wydawac do woli.
Wzial teczke. Zostal wywieziony do Fanueil Hall. Tam dostal komorke z wpisanymi do pamieci numerami; tak beda sie kontaktowali.
Sluchajac slow szofera, kiwal glowa. Udawal wdziecznego. Ale i tak to on jest gora.
Mimo to nic nie mowil. W wiezieniu nauczyl sie, ze wiedza to potega i staral sie zdradzic jak najmniej informacji.
Teraz jednak, pomyslal, w ten piekny jesienny dzien nadszedl czas, by pokazac pazury. Za nowa robote dobroczynca X zabuli nie dziesiec, ale trzydziesci tysiecy dolarow. A za nastepna piecdziesiat.
Dobroczynca X bedzie niezadowolony, ale zaplaci. Tak naprawde nie ma wyboru. Powinien byl wczesniej nauczyc sie, jak postepowac z potworami.
Pan Bosu wlozyl rece do kieszeni. Pogwizdujac, niespiesznie zszedl po schodach i ostatni raz nacieszyl sie bliskoscia biegajacych, szczesliwych, rozesmianych smacznych kaskow. Wszystko w swoim czasie.
Teraz musi znalezc szczeniaka.
Rozdzial 19
To jak to sie odbywa? – Bobby siedzial w malym, ciasnym gabinecie w Wellesley. Staly w nim cztery szare stalowe szafki na dokumenty, jedno duze debowe biurko i kilka tanich szaf z polkami zawalonymi stosami publikacji prawniczych i teczek opisanych jaskrawymi literami. W polmetrowym odstepie miedzy stertami dokumentow i pokrytym zaciekami sufitem zmiescily sie dwa krzywo wiszace dyplomy z Uniwersytetu Stanu Massachusetts i Boston College.
Bobby probowal wyobrazic sobie gabinet prawnikow reprezentujacych Jamesa Gagnona. Na pewno w niczym nie przypomina tego tutaj. Po pierwsze, gotow byl sie zalozyc, ze ich dyplomy pochodza z takich uczelni, jak Harvard czy Yale. No i pewnie maja sekretarke, wylozona wisniowa boazeria sale konferencyjna oraz imponujaca panorame Bostonu za oknami.
Tymczasem Harvey Jones pracuje na strychu starego sklepu zelaznego. Prowadzi praktyke od siedmiu lat. Nie ma wspolnikow ani sekretarki. A w dodatku nie nosi garnituru. Przynajmniej dzis.
Bobby’emu polecil go znajomy policjant. Gdy tylko sie przedstawil, Harvey zgodzil sie z nim spotkac. Od razu. W niedziele. Bobby nie wiedzial jeszcze, czy to dobrze, czy zle.
– To jest tak – tlumaczyl Harvey. – Przesluchanie przed sedzia pokoju odbywa sie w obecnosci sedziego sadu okregu Chelsea. Krotko mowiac, powod bedzie staral sie wykazac, ze zachodzi uzasadnione podejrzenie, iz popelniono przestepstwo. Naszym zadaniem jest wykazac cos wrecz przeciwnego.
– Jak?
– Wyjasnisz, dlaczego uznales, ze uzasadnione bylo uzycie sily. Powolamy na swiadkow innych policjantow, ktorzy uczestniczyli w akcji. Porucznika, ktory nia dowodzil… Jak on sie nazywa?
– Jachrimo.
– Porucznika Jachrima, no wlasnie. On tez bedzie zeznawal. I inni policjanci, ktorzy beda mogli potwierdzic, ze miales powod, by sadzic, ze Jimmy Gagnon chcial zastrzelic zone.
– Nikt tego nie potwierdzi. Bylem pierwszym snajperem na miejscu zdarzenia. Nikt nie widzial tego co ja. Harvey zmarszczyl brwi, cos sobie zapisal.
– Snajperzy nie dzialaja w parach? Nie jest tak, ze jeden pelni funkcje obserwatora czy cos?
– Wtedy bylo jeszcze za malo ludzi. Kolejne westchnienie, kolejne notatki.
– No coz, mamy dwie mozliwosci. Po pierwsze, mozemy przydac ci wiarygodnosci. Opowiedziec o szkoleniu, jakie przeszedles, poprosic porucznika, by przedstawil twoje kwalifikacje. Wykazac, ze jestes dobrze wyszkolonym, doswiadczonym snajperem zdolnym do podejmowania trudnych decyzji.
Bobby skinal glowa. Spodziewal sie tego. Wszystkie cwiczenia jednostki STOP byly skrupulatnie udokumentowane wlasnie z tego powodu – by pewnego dnia w razie potrzeby dowodca mogl udowodnic, ze jego podkomendni mieli odpowiednie kwalifikacje, by postapic tak, jak postapili. Mowilo sie, ze cos, czego nie ma w dokumentach, nie istnieje. Dlatego porucznik Bruni pilnowalby na wszystko byly papiery.
– Oczywiscie James Gagnon ma mocniejsza pozycje.
– Bo jest sedzia?
– I to sadu apelacyjnego. – Harvey sie skrzywil. – Sedzia pokoju, jako przedstawiciel sadu cywilnego, nie ma ochoty tracic czasu na roztrzasanie, co moze pociagnac za soba zarzuty natury kryminalnej, a co nie. Od tego jest sad apelacyjny. Spojrz na to z jego punktu widzenia: staje przed nim sedzia, ekspert od prawa kryminalnego, i twierdzi, ze popelniono przestepstwo. Trudno sie z kims takim nie liczyc. Skoro sedzia James F. Gagnon mowi, ze doszlo do zabojstwa, jakze mu nie wierzyc!
– No to swietnie – mruknal Bobby.
– Ale i my mamy w zanadrzu pare atutow – pocieszyl go Harvey. – Mozemy liczyc na korzystny werdykt prokuratury: miales prawo strzelac. To byloby super. Chociaz – dodal po chwili – to pewnie dlatego Gagnonowi tak sie spieszy. Minie ladnych kilka tygodni, zanim prokuratura wyda opinie, wiec chce wszystko zalatwic w kilka dni. Tak by cala sprawa sprowadzila sie do tego, kto przed sadem wypadnie bardziej przekonujaco, ty czy on, a prokuratura nie miala nic do powiedzenia.
– I moze mu sie to udac? – spytal Bobby ze zmarszczonym czolem.
– Jesli ma dosc kasy, by zaplacic prawnikom za nadgodziny, jasne, moze robic, co chce. Oczywiscie, bede sie staral grac na zwloke. Z drugiej strony… – Harvey rozejrzal sie po ciasnym gabinecie i Bobby podazyl za jego wzrokiem. Samotny prawnik przeciwko hordzie dobrze oplacanych adwokatow. Strych kontra wielka kancelaria adwokacka. Obaj rozumieli sytuacje.
– A wiec on probuje dzialac szybko, a my staramy sie go hamowac – podsumowal Bobby. – On powoluje sie