zimna lufe, co lekko zmienialo tor lotu nastepnych pociskow.
Jako snajper zakladal, ze nastepnych pociskow nie wystrzeli. Jedno nacisniecie spustu, jedno trafienie; dlatego wlasnie dzien w dzien, na kazdych cwiczeniach liczyl sie dla niego tylko ten jeden jedyny strzal.
Teraz wzial szesc skrzynek z amunicja. Zabrzeczaly mosiezne luski. Nabil bron.
Zaczal od trzydziestkiosemki, najpierw z trzech metrow, by sie rozluznic, potem z siedmiu. Badania wykazaly, ze na akcjach policjanci najczesciej strzelaja z takiej wlasnie badz nieco mniejszej odleglosci, dlatego strzelcy szczegolnie ja sobie upodobali. Bobby zawsze zastanawial sie, kto wlasciwie prowadzil te badania i czemu nie wspominano ani slowem, kto w strzelaninach byl gora.
Poczatkowo szlo mu fatalnie. W zyciu gorzej nie strzelal. Az trudno uwierzyc, ze Zwiazek Myslistwa Sportowego nadal mu tytul mistrza. Byl ciekaw, czy jakis prywatny detektyw juz czeka na okazje, zeby zabrac papierowy cel z mysla o nadchodzacym procesie. Okazalby podziurawiona wokol dziesiatki kartke i powiedzial: „Prosze zobaczyc, Wysoki Sadzie, jak strzela czlowiek, ktory zdaniem wladz stanowych jest mistrzem”.
Moze nie potrafi juz strzelac do papieru? Moze jesli zastrzeli sie czlowieka, to nic innego nie jest juz w stanie nas zadowolic.
Ta mysl byla przygnebiajaca. Spuscil glowe. Piekly go oczy. Jest zalosny. Szalony. Sam nie wie, co, do cholery, powinien czuc.
Odlozyl trzydziestkeosemke. Wzial czterdziestkepiatke. Ja tez odlozyl i przez dluga chwile stal w zimnym, przestronnym pomieszczeniu, sciskajac grzbiet nosa i usilujac zwalczyc uczucie, ktorego nie potrafil nazwac.
Na drugim koncu cwiczyl najlepszy strzelec Zwiazku, J.T. Dillon. Bobby stanal z boku i zaczal go obserwowac.
Dillon strzelal z pistoletu kaliber 22, ktory nawet nie wygladal jak pistolet. Wielka drewniana rekojesc bardziej przypominala niedbale ociosany kawal drewna. Lufa, odchodzaca od niej pod katem prostym, miala srebrna obwodke. Celownik byl jasnoczerwony. Calosc prezentowala sie jak bron z
Tak naprawde jednak ten wykonany na zamowienie, superlekki wloski pistolet kosztowal przeszlo tysiac piecset dolarow. Tylko duzi chlopcy mogli bawic sie takimi zabawkami, a w swiecie strzelectwa wyczynowego Dillon uchodzil za bardzo duzego chlopca.
Dillon uczestniczyl w zawodach organizowanych przez IPSC – Miedzynarodowe Stowarzyszenie Strzelectwa Praktycznego. Takich jak on uwazano wrecz za artystow. Oceniano szybkosc i precyzje, z jaka wykonuja przerozne dziwaczne cwiczenia, na przyklad strzelanie z grzbietu rozpedzonego konia, bieg przez atrape miasta z teczka przykuta do sprawniejszej dloni czy ucieczke z dzungli z unieruchomiona noga. Im trudniejsze cwiczenie, tym bardziej podobalo sie zawodnikom.
Strzelcy z IPSC zawsze uwazali, ze strzelac do celu, to tak jakby patrzec, jak rosnie trawa. Dopiero podczas walki mozna sie naprawde rozerwac.
Bobby patrzyl, jak J.T. Dillon wciska magazynek do pistoletu, bierze go do slabszej, lewej reki i oddaje szesc szybkich strzalow. Spokojnie. Bez mrugniecia okiem.
Bobby nie musial widziec celu, by wiedziec, ze wszystkie kule trafily w dziesiatke. Dillon tez nie. Juz przeladowywal bron.
Bobby slyszal o nim wiele plotek – ze jest bylym marine, karnie wydalonym ze sluzby. Ze mieszkal kiedys w Arizonie, gdzie podobno kogos zabil. Moze to przez te poszarpana blizne, ktora przecinala jego mostek. Albo szczupla, wysportowana sylwetke, ktora mimo uplywu lat ani troche sie nie zmienila. Albo przez fakt, ze mimo swoich prawie piecdziesieciu lat nadal potrafil zgasic kazdego mrocznym, zlowieszczym spojrzeniem.
Bobby nie mial pojecia, ile prawdy jest w tych plotkach, ale jako policjant stanowy z Massachusetts wiedzial o J.T. Dillonie cos, co wiedzialo niewiele innych osob: przed dziesiecioma laty z wiezienia Walpole zbiegl byly policjant, a zarazem seryjny morderca Jim Beckett. W ciagu kilku miesiecy spedzonych na wolnosci urzadzil organom scigania krwawa jatke; zabil sporo policjantow stanowych, w tym snajpera, a takze agenta FBI.
Bobby nie znal wszystkich szczegolow, ale z tego, co slyszal, to nie policja dopadla Becketta. Zrobil to Dillon. Po tym, jak Beckett zabil jego siostre.
Dillon podniosl glowe znad pistoletu. Ich spojrzenia sie spotkaly.
– Dawno nie widzialem tak beznadziejnego strzelca – powiedzial Dillon.
– Zastanawiam sie, czy nie spalic celu.
– Musialbys trafic w niego zapalka.
Bobby nie mogl powstrzymac sie od usmiechu.
– Fakt.
Dillon spojrzal przez celownik i Bobby podszedl do niego. Rzadko ze soba rozmawiali, ale wiele o sobie slyszeli.
Dillon odsunal cel na odleglosc pietnastu metrow. Przelozyl pistolet do lewej reki i podniosl go do oka. Wdech. Wydech. Jeszcze jeden wdech. Wrecz wyczuwalne skupienie. I nagle jego palec drgnal szesc razy, napinajac sie nie bardziej niz skrzydla motyla w locie. Bum, bum, bum, bum, bum, bum. Caly magazynek zostal oprozniony w niecale trzy sekundy.
Na widok przestrzelonego celu Bobby pokrecil glowa. Tym razem, zamiast mierzyc w dziesiatke, Dillon wystrzelal w nim piecioramienna gwiazde.
– Popisujesz sie – stwierdzil Bobby.
– Przynajmniej mam prezent dla moich dziewczynek.
– Masz corki? – spytal Bobby.
– Uhm. Dwie. Jedna ma szesnascie, druga szesc lat.
– Strzelaja?
– Starsza, Samantha, jest calkiem dobra.
Bobby umial czytac miedzy wierszami. Jesli Dillon mowil, ze jego corka jest calkiem dobra, to znaczylo, ze Bobby nie dorasta jej do piet. Zwazywszy na to, co wiedzial o chlopakach w jej wieku, ta umiejetnosc powinna jej sie przydac.
– A mlodsza?
– Lanie? Jest podobna do matki. Nie znosi huku wystrzalow. Ale ma inne zalety. Gdybys zobaczyl, jak jezdzi konno…
– To milo. – Bobby pomogl Dillonowi zbierac luski. Mosiadz to najdrozsza czesc kuli. Prawdziwi strzelcy wykorzystuja zuzyte luski do produkcji wlasnej amunicji. – Jestes zonaty? – spytal Bobby.
– Od dziesieciu lat.
Zonaty od dziesieciu lat, a ma szesnastoletnia corke. Bobby probowal jakos dojsc z tym do ladu, ale dal sobie spokoj.
– Co robi zona?
– Jest przedszkolanka. I rozstawia dziewczynki po katach. No i probuje mnie pilnowac.
– Dobrze ci sie powodzi.
Dillon spojrzal mu w oczy.
– To prawda – powiedzial.
– To ja pojde jeszcze pocwiczyc – mruknal Bobby, ale nie ruszyl sie z miejsca.
Dillon patrzyl na niego wyczekujaco. Strzelcow laczy wiez, jakiej nie zna nikt inny. Doceniaja sztuke i technike strzelania. Rozumieja, ze snajperzy nie wybieraja tego fachu dlatego, ze sa niedoszlymi Brudnymi Harrymi czy samotnikami marzacymi o pojedynkach w sloncu. Bobby robil to, co robil, bo bylo to dla niego wyzwaniem, a nie dlatego, ze chcial komukolwiek zrobic krzywde.
– Bylo ci ciezko? – spytal cicho.
– Po czym? Po tym, jak zastrzelilem tego czlowieka w Arizonie, czy po tym, jak zabilem Jima Becketta?
Wszystko jedno.
– Wstyd przyznac, synu, ale nigdy nikogo nie zabilem.
– Nawet Jima Becketta?
– Uhm. – Dillon usmiechnal sie z zalem i wyprostowal ramie. – Nie zebym nie probowal.
– Aha. -Bobby nie mogl ukryc rozczarowania.
Dillon patrzyl na niego przez chwile. W koncu wskazal pusta strzelnice.
– Dziesiec lat temu – powiedzial – nie pomyslalbym, ze tu bede. Ze bede mial zone i dwie corki. Ze bede… szczesliwy.