Robinson odetchnela gleboko. Nie ma co dluzej owijac w bawelne.

– Przyslal list. Pisze w nim, ze jesli chce pan, by wykonal zlecenie, musi pan zaplacic trzydziesci tysiecy. A jesli nie, to zaplaci pan i tak. Bo wie, gdzie pan mieszka.

– Co takiego? Chyba nic mu nie powiedzialas, co? Mowilas, ze zabralas go wynajetym samochodem i dalas skradziona komorke. Niby jak mialby namierzyc…

– Mysle, ze blefuje – przerwala mu Robinson. – Ale nie moge byc tego pewna. Mam znajomosci, on pewnie tez.

Rozmowca milczal i ciezko oddychal. Byl wsciekly? Wystraszony? Trudno powiedziec.

– Ja bym mu zaplacila – powiedziala Robinson smiertelnie powaznie. – Albo wyjechala w cholere.

Rozmowca odetchnal gleboko.

– Powiedz mu, ze nie przyjmuje jego warunkow – rzekl zdecydowanym tonem. – Skoro wyciagnalem go z wiezienia, moge go tam z powrotem wsadzic.

Robinson milczala.

– Co znowu? – spytal rozmowca.

– Widzi pan, zeby wsadzic go do wiezienia… musi pan go najpierw zlapac.

Kolejna chwila ciszy.

– Cholera – sapnal rozmowca.

– Cholera – powtorzyla Robinson.

Pan Bosu mial szczeniaka. Kupil go w sklepie ze zwierzetami, bo w niedzielne popoludnie nie mial innego wyboru. Kiedy wszedl do wypelnionego lekkim zapachem srodkow odkazajacych pomieszczenia z zastawionymi polkami i podloga wylozona tanim linoleum, ciarki go przeszly. Zwazywszy, ze jeszcze czterdziesci osiem godzin temu sam byl wiezniem, widok szczeniakow i kociat pozamykanych w malych drucianych klatkach nieszczegolnie podniosl go na duchu.

Zamierzal pokrecic sie tam przez jakis czas. Nie ma to jak sklepy ze zwierzetami w niedzielne popoludnie, pelne puszystych kociat, milutkich szczeniakow i dzieci. Ale panujaca tam przygnebiajaca atmosfera sprawila, ze zmyl sie raz-dwa. Cholera, zastanawial sie nawet, czy nie wykupic wszystkich zwierzat i nie wypuscic ich na wolnosc.

Tak, pewnie wlazlyby pod pierwszy nadjezdzajacy samochod.

Wybral wiec psa i wyszedl.

Zdecydowal sie na mieszanca beagle’a z terierem. Maly, wesoly szczeniak mial wielkie brazowe laty wokol oczu, zwisajace brazowe uszy i zamaszyscie merdal brazowym ogonem. Pan Bosu w zyciu nie widzial sliczniejszego stworzenia.

Kupil tez smycz, male nosidelko, ktore przypominalo worek marynarski, i kilkadziesiat zabawek. No dobra, moze troche przesadzil. Ale szczeniak… moze Latek? Nie, to chyba niezbyt oryginalne… tak radosnie kasal go zabkami w brode i laskotal noskiem w szyje, ze pan Bosu kupil wszystko, co piesek chocby powachal. Zabawki to dobra rzecz. Zwlaszcza gdy za dlugo siedzialo sie za kratkami.

Teraz prowadzil szczeniaka na smyczy. Piesek… Karmel? Sniezyk? Nie, to tez zbyt trywialne… jest taki szczesliwy, ze wyszedl na spacer. Zupelnie jak jego nowy wlasciciel.

Pan Bosu i piesek… moze Figlarz? Jak mozna miec psa bez imienia? Doszli do skrzyzowania. Pan Bosu zatrzymal sie i wyjal z kieszeni plan miasta. Obok stanela kobieta. Piekna blondynka, kostium z jesiennej kolekcji Ralpha Laurena. Usmiechnela sie do niego promiennie.

– Jaki sliczny piesek!

– Dziekuje. – Pan Bosu popatrzyl na kobiete. Nie ma z nia dzieci. Jaka szkoda.

– Jak sie wabi?

– Jeszcze sie nie zdecydowalem. Wlasnie go kupilem. Jeszcze sie dobrze nie poznalismy.

– Och, jaki on slodki. – Kobieta przykucnela, nie zwazajac na mijajacych ich ludzi. Szczeniak poslusznie podbiegl do niej. Poskrobala go za zwisajacymi uszami. Piesek zamknal oczka, zachwycony. – To pana pierwszy pies? – spytala.

– Mialem psa w dziecinstwie.

– Mieszka pan w miescie?

– Teraz tak.

– Ciezko wytrzymac z psem w mieszkaniu.

– Mam wolny zawod, wiec nie bedzie tak zle.

– No to szczesciarz z pana – ucieszyla sie kobieta. Patrzyla na jego sweter od Armaniego z blyskiem zainteresowania w oku. Dla jaj naprezyl miesnie. Usmiechnela sie jeszcze szerzej. – Czym sie pan zajmuje?

– Zabijam ludzi – powiedzial radosnie.

Wybuchnela gardlowym smiechem. Pewnie cwiczy ten smiech po nocach, z mysla o takich facetach jak on. Normalnie nie zrobiloby to na nim wrazenia. Jednak po dwudziestu pieciu latach odsiadki zauwazyl, ze nawet na niego to dziala.

– A tak naprawde? – zapytala.

– Mowie serio – upieral sie, ale wymowe swoich slow zlagodzil usmiechem. – Powiedzialbym pani wiecej, ale wtedy pania tez musialbym zabic.

Byla wyraznie zdezorientowana. Jak powinna zareagowac? Rozesmiac sie, czy uciec? Znow spojrzala na jego sweter, a potem na szczeniaka… Figlarza, to imie zaczynalo mu Sie podobac… i postanowila obrocic jego slowa w zart.

– To musi byc ciekawe. Bardzo tajemnicze.

– O, to prawda. – A co tam. – A czym pani sie zajmuje?

– Jestem wlasnie po rozwodzie. On mial pieniadze, teraz ja je wydaje.

– Gratulacje! Nie ma pani dzieci?

– Na szczescie nie. A moze na nieszczescie. Na alimentach mozna wiecej zarobic.

– A to pech – przytaknal. Wreszcie przestala bawic sie z Figlarzem i wstala. Jej cieple, blyszczace oczy piescily jego piers. Zaczal sie zastanawiac, czy nie zostac zigolakiem. Dorobilby sobie. Wymaga to mniej wiecej tych samych umiejetnosci co zabijanie, no i nadal nie mialby normowanego czasu pracy. To niezla mysl… Moze uda mu sie znalezc zdesperowana rozwodke z malymi dziecmi. Hm.

Kobieta wciaz patrzyla na niego kuszaco.

– Moze zjemy razem kolacje – wypowiedzial magiczne zaklecie.

Kobieta wprawnym ruchem wyjela wizytowke z nazwiskiem i numerem telefonu. Schowal ja do kieszeni i obiecal zadzwonic.

Figlarz sikal pod kioskiem. Nie wygladalo to juz tak uroczo, wiec pan Bosu pociagnal smycz i ruszyli dalej. Znow zerknal na plan miasta. Po przejsciu szesciu przecznic dotarli na miejsce.

To byla ladna, mala uliczka schowana w labiryncie ulic w centrum Bostonu. Osiedle mieszkaniowe. Na parterze spozywczy, kwiaciarnia i maly bar kanapkowy, a na gorze mieszkania. Odliczyl od lewej do prawej, az znalazl numer, ktorego szukal. Potem jeszcze raz zajrzal do notatek.

Dobra, wszystko sie zgadza.

Usiadl na lawce przy spozywczym na rogu. Poklepal wolne miejsce obok siebie, Figlarz wskoczyl na lawke i skulil sie przy jego boku. Westchnal cicho, zmeczony szczeniackimi wybrykami.

Pan Bosu sie usmiechnal. Przypomnial mu sie jego pierwszy pies, Popeye. Sliczny maly terier, ktorego ojciec dostal od jakiegos znajomego z pracy i niechetnie przyniosl do domu. Rodzice nie przepadali za psami, ale coz, uznali, ze tak trzeba – kazdy chlopiec powinien miec psa i juz. Pan Bosu mial sie nim opiekowac, a jego matka nauczyla sie wzdychac i nie wpadac w zlosc, kiedy Popeye obgryzal jej ulubione buty, po czym dobieral sie do pokrytej plastikiem sofy.

Popeye byl dobrym psem. Pan Bosu biegal z nim, uczyl go aportowac i wskakiwal z nim w wielkie sterty lisci.

Wbrew temu, co ogolnie sadzono o takich jak on, nigdy nie zrobil swojemu psu krzywdy. Nawet mu to przez mysl nie przeszlo. W cichym, malym domu, w ktorym dorastal, Popeye byl jego najlepszym przyjacielem.

Sielanka trwala piec lat, az do dnia, kiedy Popeye wybiegl za wiewiorka na ulice, prosto pod kola buicka pani Mackey. Pan Bosu go nie dogonil. Do dzis pamieta przerazony krzyk pani Mackey. I widok pieska rozplaszczonego na asfalcie, rzucajacego sie w przedsmiertnych drgawkach. Niesienie go do weterynarza nie mialo sensu.

Вы читаете Samotna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату