Zawinal Popeye’a w swoj ulubiony podkoszulek. Wykopal dol za domem i sam go pochowal. Nie plakal. Ojciec byl z niego bardzo dumny.
Tamtego wieczoru polozyl sie wczesnie, ale nie zasnal. Lezal z szeroko otwartymi oczami. Chcialby Popeye wrocil. Tesknil za jego szorstkim jezykiem oblizujacym mu twarz, za cieplym, wtulonym w niego cialkiem. Co go teraz pocieszy w tym dusznym domu? Kto doda mu otuchy, kiedy zostanie calkiem sam?
W koncu lzy naplynely mu do oczu i w tej strasznej, pustej chwili stwierdzil, ze nienawidzi pani Mackey.
Wyszedl z domu tuz po pierwszej w nocy. Nie zajelo mu to duzo czasu. Ludzie trzymali samochody na ulicy, a w takiej dzielnicy jak ta nikt nie zamykal drzwi. Otworzyl klape silnika. Zrobil srubokretem kilka dziur. Prosta sprawa.
Mowiono, ze pani Mackey nawet nie zauwazyla, co sie dzieje. W jednej chwili hamowala przed skrzyzowaniem, a w nastepnej juz mijala znak stopu. Samochod nadjezdzajacy z przeciwka uderzyl w nia z predkoscia piecdziesieciu kilometrow na godzine. Wyszla z tego ze wstrzasem mozgu i kilkoma zlamanymi zebrami, o biodrze nie wspominajac.
Ale przezyla. Cholerny buick.
Mimo to, jak na dwunastolatka, pan Bosu spisal sie calkiem niezle. Oczywiscie od tamtej pory nabral wprawy.
Teraz wpatrywal sie w okno na pietrze. Nadal zadnych sladow ludzkiej obecnosci. To nic. Moze poczekac.
Oparl sie wygodnie. Zamknal oczy i wystawil twarz na cieple slonce. Westchnal cicho, prawie jak Figlarz. Poskrobal go za uszami.
Pies pomerdal z wdziecznoscia ogonem. Czlowiek i jego pies, pomyslal pan Bosu.
Tak, czlowiek, pies i czarna lista.
Rozdzial 23
Bobby postanowil pobiegac. Zapadal zmrok. Skonczylo sie sloneczne jesienne popoludnie, nadciagal zimny wieczor. Wychodzac z domu, odruchowo zlapal jasnozolta kurtke i to przyprawilo go o niewytlumaczalne poczucie ulgi. Pomimo wszystko, co przeszedl, jego podswiadomosc jeszcze nie probuje go zabic. Pomyslal, ze moze powinien zadzwonic do doktor Lane i podzielic sie z nia ta doskonala nowina.
Zaczal biec, zostawial za soba kolejne przecznice. Na ulicach bylo cicho, ludzie zaszyli sie w domach i przygotowywali do kolejnego tygodnia pracy. Tu i owdzie przejezdzaly pojedyncze samochody, ich swiatla na chwile wylawialy go z mroku.
Zamierzal pobiec do starej lazni, zrobic siedmiokilometrowe kolko. Wkrotce jednak zostawil laznie za soba, jego nogi miarowo uderzaly w asfalt. Dotarl na Castle Island, na brzegu skrecil i pomknal w ciemnosc.
Kusilo go, by wine za to, jak sie czuje, zrzucic na Jamesa Gagnona. Albo Catherine Gagnon, czy nawet krwiozerczego zastepce prokuratora okregowego, Ricka Copleya, tak spragnionego dobrej, soczystej sprawy o zabojstwo, ze juz slina mu ciekla.
Jednak, szczerze mowiac, wiedzial, czemu tak naprawde przypisac jego nastroj. Myslom o matce.
Minelo tak duzo czasu, ze nie wiedzial, czy twarz, ktora ma w pamieci, rzeczywiscie jest jej twarza, czy tylko wytworem jego wyobrazni. Jak przez mgle przypominal sobie brazowe oczy, ciemne wlosy rozwiane wokol bladej twarzy, zapach perfum White Shoulders. Niejasno pamietal, jak kucala przed nim i mowila z powazna mina: „Kocham cie, Bobby”. A moze to tez tylko zludzenie? Moze tak naprawde powiedziala: „Nie wsadzaj reki do kontaktu”, czy „Nie baw sie pistoletem”.
Nie mial pojecia. Odeszla, kiedy mial szesc lat. Byl na tyle duzy, ze go to zabolalo, i na tyle maly, ze tego nie zrozumial. „Mama odeszla i nie wroci”. Ktoregos dnia ojciec powiedzial to przy sniadaniu. Bobby i George zajadali sie lukrowanymi platkami, ktorych matka nigdy nie chciala im kupic, i pierwsza mysla Bobby’ego bylo: „O rany, od dzis codziennie na sniadanie beda lukrowane platki”. Ojciec byl spokojny, George kiwal glowa z powazna mina, wiec Bobby dostosowal sie do ogolnego nastroju.
Pozniej, z uplywem czasu, bylo mu coraz trudniej. W nocy czul, jak piers przygniata mu wielki ciezar, ktory nie znikal po przebudzeniu. Wreszcie ktoregos wieczoru uslyszal, jak George krzyczy na ojca. Potem trzeba bylo jechac na pogotowie.
I od tej pory w ich domu nie mowilo sie o matce.
Bobby dlugo nienawidzil ojca. Jak George, za wszystko winil wlasnie jego. Ojca, ktory za malo mowil i za duzo pil. Ojca, ktory byl zbyt skory do bicia.
Kiedy George skonczyl osiemnascie lat, wyjechal i nigdy nie wrocil. Moze odezwala sie w nim krew matki? Bobby nigdy o to nie spytal.
Z nim bylo inaczej. Czas wszystko zmienia. Ojciec sie zmienil. Bobby tez. Podobnie jak jego uczucia do matki. Coraz rzadziej myslal o powodach jej odejscia i coraz czesciej zastanawial sie, dlaczego nie probowala sie z nimi skontaktowac. Nie tesknila za synami? Nie czula choc lekkiego bolu, choc odrobiny pustki w miejscu, w ktorym dawniej przechowywala milosc do dzieci?
Poczul klucie w boku. Chwycila go kolka, oddychanie sprawialo bol. Mimo to przyspieszyl kroku, bo wszystko bylo lepsze od samotnego zmagania sie z takimi myslami. Moze jesli pobiegnie dalej, w koncu przescignie swoje wspomnienia. Albo zmeczy sie na tyle, by nie byc w stanie myslec.
Dwadziescia kilometrow dalej. Zdyszany. Spocony. Przemarzniety.
Zawrocil. Z trudem przebieral nogami, ale w glowie wciaz mu sie kotlowalo.
Gdyby mogl cofnac czas. Gdyby mogl zabrac palec z cyngla tuz przed tym, jak zobaczyl w celowniku glowe Jimmy’ego Gagnona. A jeszcze lepiej, gdyby w ogole nigdy nie uslyszal o Gagnonach, bo teraz juz sam nie byl pewien, co widzial, dlaczego postapil tak, jak postapil, i to wlasnie najbardziej go przerazalo.
Po uplywie trzech dni nie obawial sie juz, ze Catherine Gagnon jest morderczynia. Obawial sie, ze morderca jest on.
Pobiegl do domu.
Zadzwonil do Susan.
Zaproponowalaby spotkali sie w kawiarni. Zdecydowali sie na Starbucks w centrum. Neutralne terytorium.
Za dlugo dobieral ubranie. W koncu wlozyl dzinsy i batystowa koszule z dlugimi rekawami, ktora, jak sobie poniewczasie przypomnial, dostal od Susan na Gwiazdke. W portfelu znalazl zdjecie zrobione w czasie jakiejs wspolnej wycieczki i znow zaczal sie rozklejac.
Zmienil koszule na prosty ciemnozielony sweter.
Interesy, powiedzial sobie. To spotkanie w interesach.
Susan juz na niego czekala. Wybrala stolik przy duzej gablocie ze srebrnymi i zielonymi kubkami z logo kawiarni. Wlosy miala spiete na karku. Dlugie jasne kosmyki wysunely sie spod spinki i opadaly na twarz. Na jego widok zaczela je odgarniac za uszy, jak zawsze, kiedy byla spieta. Poczul uklucie w piersi i robil, co moglby to zignorowac.
– Dobry wieczor – powiedzial wreszcie.
– Dobry wieczor.
Zapadla niezreczna cisza. Czy powinien pocalowac ja w policzek? Czy ona powinna wstac i go usciskac? Cholera, moze lepiej poprzestac na uscisku dloni.
Bobby wypuscil powietrze z ust i wskazal glowa kontuar.
– Ide po kawe. Chcesz cos?
Wskazala stojacy przed nia wielki, zwienczony pianka kubek.
– Dzieki.
Bobby nie cierpial Starbucks. Wpatrywal sie w menu z kilkunastoma roznymi rodzajami espresso, zastanawiajac sie, jak mozna zarabiac tyle pieniedzy na prowadzeniu kawiarni oferujacych najzwyklejsza w swiecie kawe. W koncu zdecydowal sie na francuska palona kawe, ktora, wedlug rezolutnej kasjerki, byla czarna, ale lagodna.
Zaniosl wielki kubek do stolika, zauwazyl, ze lekko drza mu dlonie, i zmieszal sie jeszcze bardziej.